Monday, March 14, 2011

Władysław Wagner

Znalazłem to opowiadanie na stronie YouYou. I chcę je mieć u siebie. Jest jak pocztówka ze świata, którego już nie ma. 

Autor: Zbigniew Turkiewicz 
Źródło: www.polonialife.ca 



Zjawa

 


Wyspa Bellamy Cay

Niewielka, lecz jakże ważna w tej opowieści, wysepka Beef Island otacza turkusowe wody zatoki Trellis Bay. Na środku zatoki, w odległości dwustu metrów od brzegu, na niewielkiej rafie stoi rozłożysty dom, który wraz z podwórzem zajmuje niemal połowę powierzchni tej wysepki-rafy. Wysepkę nazwano Bellamy Cay, a dom – Last Resort.

Teraz jest tam typowa restauracja dla żeglarzy, z dobrym jedzeniem, ze śpiewem przy gitarze w wykonaniu Tony Snella, właściciela restauracji i jego córki, Jessiki Bamford; oboje rozmiłowani w irlandzkiej balladzie utrzymują to wszystko w nastroju szanty, nawet dekoracje ścian i sufitów są pamiątkami z naróżniejszych jachtów, które tu dotarły. Ale Tony i jego córka nie wiedzą kto zbudował ten dom, kiedy i dlaczego tutaj, na tej skale. Mam ogromną satysfakcję, że wiem, że potrafię odpowiedzieć na te pytania…ale… to co chcę powiedzieć nie da się ująć w paru zdaniach. To cała opowieść. Myślę, że jasna i zrozumiała dla Irlandczyków, których, podobne do polskich wydarzenia i pasje rozrzuciły po świecie. To jest polska opowieść.

Dom na Bellamy Cay wzniesiono z kamienia zebranego na nabrzeżach okolicznych wysp i jest to jedyny kamienny dom na całych Karaibach. Zbudował go Władysław Wagner, Polak. Pierwszy nasz rodak, który w latach 1932 – 39 pod żaglami przepłynął świat dookoła. Na Beef Island zbudował pierwsze na Wyspach Dziewiczych lotnisko. I o tym też mało kto wie. Zatarły się ślady, już nikt nie pamięta. A warto je odgrzebać,W tej opowieœci pojawi się trzech żeglarzy: tenże Władysław Wagner, Ludek Mączka i trzeci, Austalijczyk David Walsh, który z każdym z nich próbował dopłynąć do Polski.Zaczyna się ta historia w lipcu 1932 roku w Gdyni. Z dopiero co wybudowanego portu w dalekomorski rejs wypływa jacht „Zjawa” z dwuosobową załogą. Dowodzi nim Władysław Wagner, dwudziestoletni harcerz z Gdyni, pomysłodawca całego przedsięwzięcia, oraz Rudolf Korniowski z tej samej morskiej drużyny harcerskiej im. Jana Sobieskiego. Dwóch innych członków załogi w ostatniej chwili zrejterowało.

Obaj z niewielkim jeszcze morskim doświadczeniem i na niezbyt doskonałym jachcie, z wielkimi trudami przepłynęli Bałtyk, Morze Północne, poradzili sobie na wodach zawsze wściekłej Zatoki Biskajskiej aż dotarli do… krańca wytrzymałości finansowych. Zatrzymali się w hiszpańskim porcie Santander. Bez pieniędzy i na mocno zdezelowanym jachcie.Jakiś tam grosz wystarczający na to, żeby nie umrzeć z głodu, złapali produkcją widokówek prezentujących jachty i żaglowce. Rudolf miał artystyczne zacięcie, a Władek najwyraźniej też coś potrafił. W tym czasie Władek wysłał do Kuriera Krakowskiego propozycję reportarzy z rejsu z pierwszą oficjalnie podaną do Polski informacją, że jest to rejs dookoła świata. Zadziałało. Pomoc z kraju nadeszła.

"Zjawa III"
Zatrzymali się w Lizbonie, skąd wyruszają w trzyosobowym składzie, następnie w Casablance gdzie “Zjawa” przechodzi pierwszy poważny remont zafundowany przez francuską marynarkę wojenną.Do Ameryki Południowej datarli na początku czerwca 1933 roku, ale zanim dotarli do Kanału Panamskiego, dwaj załoganci, Rafał Korniowski i Olaf Frydson, który dosiadł w Lizbonie, zmustrowali z jachtu.
Prawdę mówiąc Władek powinien był zrobić to samo – “Zjawa” do dalszej żeglugi już się nie kwapiła. Został sam, bez przyjaciół i bez jachtu, i zapewne nie było mu wesoło. Sporo miał kłopotów nasz bohater zanim ruszył w dalszą drogę. Stary, rozsypujący się jacht sprzedał. Kupił mocniejszy, ale wymagający przebudowy. Pracował, pisał, przebudowywał, wreszcie się pochorował.

Walka z przeciwnościami losu zabrała rok. Ale po burzy następuje czas pogody. Przez Kanał Panamski przeholował go… “Dar Pomorza” – ten nasz wielki, i na owe czasy nowoczesny, żaglowiec był w podróży dookoła świata, a na jego pokładzie było wielu jego przyjaciół i wszystko to, czego mu do podróży brakowało: żeglugowy osprzęt, przyrządy nawigacyjne i wałówka. Od tego momentu Władek, wyruszając na Pacyfik miał już patronat Związku Harcerstwa Polskiego, honoraria, nowego załoganta, Józka Pawlicę i nowy jacht, który nazwał “Zjawa II”. Jest już 1935 rok, trzeci rok w żeglarskiej podróży.

Pacyfik nie był łaskawy dla Wagnera. Sztormy demontują mu jacht kilkakrotnie, na poszczególne etapy wyrusza, wraca zdezelowanym jachtem, znowu wyrusza. Z trudem dociera do Fidżi i tam “Zjawa II” kończy swój żeglarski żywot. Władek wyrusza do Australii na pokładzie kanadyjskiego parowca “Niagara”, spotyka serdeczne przyjęcie miejscowej Polonii, ale po następny swój jacht wraca do Ameryki Południowej do Ekwadoru, gdzie kupno i wyposażenie kolejnej, trzeciej już “Zjawy”, jest w granicach jego możliwości. Tym razem jest to nowy, czternastometrowy dwumasztowiec, który Władek Wagner wraz z Władkiem Kondratowiczem doprowadzili do Australii.

I tu zaczyna się jakby druga część tej niezwykłej historii. Z Australii Wagner zabiera dwóch skautów, którzy zamierzają wraz z nim dopłynąć do Szkocji na Światowy Zlot Skautingu zaplanowany na sierpień 1939 roku. Jeden z nich  to David Walsh, komendant skautowskiej bazy żeglarskiej, życiowy entuzjasta. Drugi to Bernard Plowright – Blue, również skaut i żeglarz. Dowiedziawszy się, że Władek jest z Polski postanowili, że dokończą z nim tę podróż. Bardzo chcieli zobaczyć kraj, który z perspektywy Australii był bardzo egzotyczny, o którym wiedzieli bardzo wiele i który, płynąc przez wiele miesięcy z Władkiem, pokochali jak swoją ojczyznę. Świadczy to dobrze o Władysławie Wagnerze, który tą swoją harcerską miłością do Ojczyzny zaraził szczególnie Davida, co przez wiele jeszcze lat będzie owocowało serią prób dotarcia do Polski, mimo dziejowych burz, które stawały naprzeciw temu pragnieniu.

Jest rok 1938, przed nimi daleka droga przez Ocean Indyjski, Morze Czerwone, Kanał Sueski, Morze Śródziemne i przez Giblartar w stronę Anglii. A do Polski? Jeszcze dalej. Wyruszyli z wielką wiarą w pomyślne wiatry. Nie wzięli pod uwagę tylko tych najbardziej nieprzewidywalnych – wiatrów historii.

Zjawa - Część II


Odyseja Wagnera

Panowie, ruszamy do Polski – powiedział do nich Władek. Powiedział, że ich akceptuje bez żadnych warunków wstępnych, tylko niech mu powiedzą coś o swoim żeglarskim stażu.

Zjawa III w Australii
Nic nie mieli do powiedzenia. Każdy z nich gdzieś tam pływał, a skautingowe żeglarstwo miało się w Australii dopiero rozwijać. Były plany. I, w powijakach, skautoskie bazy żeglarskie. Znaczy – jedna baza. Dokładnie rzecz ujmując wyznaczono już dla niej teren na Mt. Keira, na takim wzgórzu nad morzem. Jeszcze tylko potrzebne są kadry i australijski skauting liczy na to, że morski rejs do Europy zapewni dwum skautom wystarczające doświadczenie aby te zamierzone bazy powstały. Ale żeby nie było “na krzywy ryj” skauting australijski przeznacza na ten rejs po 250 funtów szterlingów na każdego z nich dwóch. Razem pięćset. Z zaznaczeniem, że kwota ma pokrywać ich wydatki, znaczy Dawida i Bernarda, pseudonim “Blue”.

Zadziwiające, że od zarania żeglarskich dziejów od czasów Kolumba, a zapewne i dawniej – kiedy ktoś wyrusza w rejs morski, gromadzi ekipę, wyznacza znakomite cele, które w przyszłości zadziwią świat – zawsze taki ktoś ma kłopoty z pieniędzmi. Znaczy – najczęściej ich nie ma. Pięćset funtów.w roku 1938 to dużo więcej niż dzisiaj, ale jak na rejs z Australii do Europy stanowiło to jakieś 10% potrzeb. Przy założeniu, że się nic na jachcie nie zepsuje. Kłopoty finansowe nie opuszczały Wagnera przez cały ten wokółziemski rejs. Ale nie opuszczała go też wiara w szczęśliwy los.

Z finansową ofertą zjawił się nagle Związek Harcerstwa Polskiego, z dumą rozgłaszający w Polsce o wielkiej chlubie jaką przynosi poskiemu harcerstwu harcerz Władysław Wagner w rejsie dookoła świata. Oferta składała się z trzech punktów. W pierwszym ZHP informowało o zamiarze wysłania mu 4000 złotych, czyli około 300 funtów, jeżeli Władek zechce pozostać w Australii jeszcze rok i reprezentować polskich harcerzy na australijskim jamboree; po drugie ZHP załącza mu czek na 500 złotych jako zaliczkę na poczet tamtych czterech tysięcy. No a punkt trzeci zwierał ofertę pożyczki 1500 złotych na pokrycie rejsu powrotnego do Polski; obie te pożyczki, czyli 1500 plus 4000 Wagner rozliczy w Polsce. Po powrocie. Oferta była rewelacyjna. It was very disappointing – pisał w swoich pamiętnikach. Nie pozostało nic innego jak wziąć się do roboty i zarobić trochę grosza.

Sąsiadami Wagnera w sydnejskiej marinie byli emerytowani farmerzy, którzy sprzedali zagospodarowaną ziemię i kupili jacht, ale los ich sprzedanej farmy i sąsiadów nie był im obojętny. Zaprzyjaźnili się z Władkiem i któregoś wieczoru gadu-gadu opowiedzieli mu o swoich problemach. Komunikacja między farmami na australijskich terenach wymagała… samolotu. A samolot potrzebował pasa startowego, na którym nie dość, że hałasował to jeszcze lądując lub startując wzbijał tumany kurzu tak olbrzymie, że dom, ogród i silosy zbożowe były nim wiecznie pokryte. Równając ziemię pod pas startowy farmerzy zdzierali wierzchnią, stabilną skorupę. Myślę, że mam na to radę – powiedział Władek. Uwierzyli. Zaproponowali za konsultację 100 funtów od farmy. Pojechał, doradził i w krótkim czasie zarobił 800 funtów, a to już było nie mało. Co doradził? Władek po prostu wiedział jak się buduje drogi. Większość ulic w Gdyni zbudował jego ojciec, zanim powstały trzeba było ustabilizować sypki grunt kamieniami i żwirem, wszystko to solidnie ubić i zalać ciężkim olejem. Będzie dobrze. Żeglarz potrafi.

Ucieszeni farmerzy zapłacili gotówką i… można stawiać żagle. Sypnęła nieco groszem Polonia, niezwykła też serdeczność spotkała Władka i jego Zjawę od samych Australiczyków, którzy potraktowali go jako specjalnego gościa na uroczystościach 150 lecia Austarlii. O spiżarnię zadbał niejaki pan Kondratowicz, który w Austalii produkował najlepsze polskie kiełbasy. W swoim pamiętniku Władek notuje, że odpływając z Sydney miał w kieszeni więcej gotówki niż wówczas, gdy budował Zjawę III. I ogromne zapasy kiełbasy, które ukochał Dawid Walsh.

Zjawa III opuszcza Sydney 10 lipca 1938 roku, dokładnie w szóstą rocznicę startu z portu gdyńskiego. Tamten start odbył się w ciszy, wieczorem, bez rozgłosu. Tym razem uroczystości pożegnania trwają dwa dni. Miasto Sydney żegnało nadzwyczajnego gościa paradami na wodzie. Polonia austarijska zorganizowała paradę na lądzie, w której uczestniczą w strojach ludowych polonijne zespoły, orkiestry, poczty sztandarowe. Scauting austaralijski żegna swoich scautów-żeglarzy specjalnym apelem, a uroczysty moment następuje tuż przed oddaniem cum gdy w kokpicie Zjawy III naczelnik australijskiego scautingu mocuje srebrną tablicę z napisem:

WLADYSLAW WAGNER
OF THE
POLISH SEA SCOUTS
by the
SEA SCOUTS OF SYDNEY, N.S.W.
as a souvenir of his visit on his yacht
ZJAWA III
in the course of his voyage around the world
and as a token of the many and lasting frendships
made during his stay.
- July, 1938 -

Nie wiadomo gdzie ta tabliczka może być teraz, w domu Wagnerów na Florydzie jej nie ma. Na jachcie? Raczej nie….

W tym też czasie pocztą dyplomatyczną z Warszawy nadszedł niezwykle ważny dla Władka dokument: “Patent Kapitana Jachtowej Żeglugi Morskiej” wystawiony przez Polski Związek Żeglarski. Wystawiony był 23 maja 1938 roku a podpisany przez dwie wybitne w tym czasie w Polsce osobistości: Jerzego Lisieckiego i Komandora C. Petelenza, o których opowiem w kolejnych morskich opowieściach. Był to dopiero trzydziesty drugi patent kapitański wydany w Polsce, nawet i dzisiaj bardzo trudny do zdobycia.

No i chyba wystarczy tych uroczystości, przed nimi daleka droga mimo, że z Australii do Polski jest znacznie bliżej niż z Polski do Austarlii. Sprawdźcie, jeśli nie wierzycie. Zgadza się? Przed nimi tylko jeden ocean, Indyjski, a za rufą trzech Zjaw dwa: Atlantyk i olbrzymi Pacyfik. Ale póki co trzeba lewą burtą ominąć wschodnie wybrzeże Australii i nie wpakować się na pobliską Wielką Rafę Koralową. Ale trzeba ją zobaczyć i odwiedzić powstałe na koralach wyspy. Jeszcze przez prawie dwa miesiące Zjawa III pozostawała na wodach terytorialnych Austarlii; na zasiedlonych wyspach, w nadmorskich osadach, w pobliżu których stawali na kotwicy, wszędzie byli oczekiwani i podejmowani. Aż stępiała czujność załogi i utknęli na rafie. Trzeba było łódź ściągać, naprawiać, potem przy “kręcących” wiatrach i jeszcze niezbyt doświadczonej załodze, stracili maszt. Australijska pomoc nie znała granic, a pan Kondratowicz z Sydney dosłał kolejne zapasy kiełbasy, która znikła za szybko mimo, że “Blue” za nią nie przepadał. Za to David Walsh – uwielbiał. Już pokochał Polskę i bardzo zapragnął tam dotrzeć kiedy mu Władek opowiedział o gatunkach i smakach polskiej kiełbasy.

Co trzeba ponaprawiali, zapasy uzupełnili i ruszyli w świat. Dalej szło im nieźle i z końcem sierpnia stanęli na redzie Kupangu, stolicy Holederskiego Timoru. Znowu feta, podróże, zwiedzanie, spotkania z miejscowymi skautami i… w drogę. Śpieszyli się na Skautowskie Jamboree …

Morze Javajskie przyjęło ich północno-wschodnimi wiatrami, dało im szybkość i we wrześniu stanęli na kotwicowisku wyspy Bali. A tam – znowu serdeczne przywitanie i gościnne zaproszenia. Cała, egzotyczna, niezwykle atrakcyjna wyspa do waszej dyspozycji, panowie. A czas? Jaki czas? Na Bali płynie inaczej. Tydzień trwa tutaj pięć dni, miesiąc trzydzieści pięć a rok sześć miesięcy. W dodatku obchodzimy właśnie 40 lecie koronacji Wilhelminy, królowej Holandii. No i wpadli chłopcy w sidła rozrywki, które mogłyby poprzewracać im w głowach, ale dla pewności pozostawili Zjawę na dwóch kotwicach i , nim się na dobre rozbawili, dotarł do nich telegram z kotwicowiska: “Silny wiatr od morza… jacht dryfuje.” Na szczęście nie byli daleko, samochodem gnali naruszając wszelkie zasady ruchu i dotarli na miejsce w momencie gdy Zjawa wspinała się na piękną rafę koralową.
Wulkan Krakatau
Trzeba coś powiedzieć o konstrukcji jachtu. Zjawa III była jachtem dwumasztowym, keczem, którego kamienny balast o wadze trzech ton ułożony był w zęzie, czyli pod podłogą jachtu. Spód jachtu, w odróżnieniu od popularnych dziś konstrukcji kilowych, był gładki i nic nie przeszkadzało, żeby łódka wjechała na rafę. Dno zostało poważnie uszkodzone. Kiedy fachowcy z pobliskiej stoczni obejrzeli jacht wiszący na rafie wstępnie wycenili naprawę na 800 guldenów, czyli kwotę wielokrotnie przekraczającą finansowe możliwości chłopaków. Znowu te paskudne pieniądze, a już było tak dobrze.

Tymczasem w świat poszły informacje prasowe: “Polsko-austarlijski jacht tonie u wybrzeży Bali”, “SOS z jachtu Zjawa III” itp… Na Bali dotarły interwencje i zapytania z Australii i z Polski. Miejscowi zdejmowali jacht, wzięli go do naprawy, a chłopakami zajęli się polski konsulat i miejscowi skauci. Pokazali im wyspę Bali, czynny wulkan Kavaradte, a przede wszystkim słuchali opowieści Władka o jego rejsie, o jego Zjawach i o Polsce. I słuchał tych opowieści David Walsh, i tak słuchał, że sam zaczął opowiadać o Polsce, do której zmierzał.

Przygotowanie do montażu kila na Zjawie III
Tymczasem fachowcy ze stoczni stwierdzili, że trzeba wyrzucić kamienny balast z jachtu i zamocować metalowy kil, co zwiększy stateczność jachtu, jego szybkość i będzie to niewiele kosztowało bo szef stoczni jest zachwycony kamieniami, które służyły jako balast a pochodziły z Hondurasu. On bardzo chciał mieć je na tarasie. To znacznie obniżało cenę naprawy. Następnie okazało się, że pracownicy stoczni, zachwyceni faktem, że mogą uczestniczyć w tej niezwykłej odysei Wagnera, postanowili zrezygnować z zapłaty. Po dość skomplikowanych wyliczeniach właściciel stoczni wystawił rachunek na kwotę 28 guldenów, ale wobec takiego gestu swojej załogi, postanowił też się dołączyć do rejsu Zjawy i rachunek per saldo, wynosi zero guldenów. I jak tu nie kochać Holendrów. Tych z wyspy Bali.

Zjawa III z nowym kilem opływała wody wyspy Bali ze stoczniowcami, ze skautami z wyspy Bali oraz z dyplomatami nie tylko z polskiego konsulatu. Jacht z kilem spisywał się znakomicie. Bilans wypadku na rafie był nadzwyczajny: wszyscy byli szczęśliwi w tym pan minister spraw zagranicznych w Warszawie, który nakazał wszystkim polskim placówkom dyplomatycznym na trasie jachtu, a szczególnie tym w Kairze, w Algierze i w Londynie, aby udziliły załodze wszelkiej koniecznej pomocy. Rafa nazywała się “Eh Reef”.

Zjawa III z trzema skautami i nowym kilem ruszyła w stronę Jawy. Wszystko układało się wspaniale. Jacht szedł jak nowy. Załoga w doskonałym nastroju. Zapasy kiełbasy wyglądały na niezniszczalne… Słowem – pełnia szczęścia. I tak było aż do cieśniny pomiędzy wyspami Jawą i Sumatrą. Wiatr zmienił kierunek ze wschodniego na południowo-zachodni, lekko wiał prosto z cieśniny, aż siadł. Na trawersie mieli wulkan Krakatau i świadomość pobliskiego cmentarzyska pod wulkaniczną lawą, która w 1883 roku zakryła miasto i jego 35 tysięcy obywateli. Było południe i słońce zatrzymało się na jakiś czas nad jachtem. Powietrze było nieruchome, gorąc na pokładzie i pod nim nie do zniesienia. Pożałował Władek, że nie zainstalował w Zjawie motoru. Tkwili nieruchomo na morzu, kiedy od zachodu, od Oceanu Indyjskiego nadciągnęły czarne ciężkie chmury. Wtedy ktoś przypomniał, że właśnie zaczyna się pora cyklonów. Być może to właśnie pierwszy z nich. Lunął deszcz. Zdążyli zwinąć żagle, kiedy uderzył wiatr, wściekły, że niewiele może chłopakom napsuć. Za dnia mieli noc. I dużo wody nieustannie przez sześć godzin. I wyjących stu diabłów obdzieranych ze skóry. Nie jest to miłe, wiem, przeżyłem. I jeśli żeglarz wytrzyma to nerwowo, nie wystraszy się i nie zwiariuje, to wreszcie doczeka się, że ni stąd ni z owąd, nagle te wściekłe siły się wyłączają. Nagła cisza powoduje, że bębenki w uszach mało nie pękną. Cisza. Ani wiatru ani chmur. Podobno w tym momencie załogi żaglowców masowo wyskakiwały do wody. Władek, David i “Blue” wytrzymali i 27 października 1938 roku o godzinie 1.00 w nocy wyszli z cieśniny Panaitan na Ocean Indyjski. Piętnaście dni później mijali Atol Diego Garcia w archipelagu Wysp Chacos. Minęli po drodze kilka sztormów, parę razy postraszył ich niski pułap chmur, ale cyklon nie pojawił się.

Kuchnią kierował “Blue” podając zawsze to samo danie, które nazwał “International Soup”. Cóż to takiego? Otóż w zapasach jachtu był ryż, ziemniaki z Jawy, kukurydza z Paragwaju, cebula z Bombaju, curry z Indii, sól z Austaralii a makaron z Włoch. Kolacje były polskie: kiełbasa. Codziennie kiełbasa. Aż się skończyła albo zepsuła i resztki wylądowały za burtą.

Kapitan Władek uczył Australijczyków sztuki żeglarskiej według podręczników polskich i angielskich. I tu powstał zasadniczy problem językowy. Polskie słownictwo żeglarskie wywodzi się z języków angielskiego, holenderskiego, niemieckiego i Bóg wie jakich jeszcze. Trudno niektóre ze zwrotów żeglarskich przełożyć na wprost na polski lub angielski. Wymaga to niezwykłej erudycji i w żaden sposób nie da się tego wytłumaczyć Anglikowi, a cóż dopiero Australijczykowi. Uczył więc ale nie wymagał zapamiętywania nazw lub zwrotów. Uczył pojęć. Ale tamci dwaj, a szczególnie David wciąż pytali “a jak to jest po polsku”. No to mówił. A ten powtarzał i szło mi całkiem nieźle. Ale oni chcieli wiedzieć coś więcej. Władek, jak go pamiętam, był dobrym gawędziarzem. Wciągał opowieścią. I wpadł na świetny pomysł. Na jachcie miał powieść “Ogniem i mieczem”, którą ofiarował mu polski konsul na Bali “aby nie zapomniał języka polskiego”. No więc Władek czytał im “Ogniem i mieczem” powoli, po polsku i starannie tłumacząc. Od połowy już nie tłumaczył tylko czytał. Oczywiście powoli.

16 grudnia 1938 roku rzucili kotwicę w Zatoce Aden. Byli już u wrót Morza Czerwonego, które przekroczyli 31 grudnia. Nazajutrz zaczynał się rok 1939.

Zjawa – Część III


Do Polski
 

Ahoj roku trzydziesty dziewiąty!

Krótki, połączony z drobnymi remontami na jachcie, postój w Adenie dał kolejne spotkania, nowe znajmości. W brytyjskiej bazie marynarki wojennej  szykowała się feta na przywitanie Nowego Roku. Zjechali z bliskich i odległych baz oficerowie floty brytyjskiej, z żonami oraz… dwie córki pułkownika G.Russela, panna Pamela i panna Monika. Obie zafascynowane trzema bohaterskimi żeglarzami, o których już pisała światowa prasa, spodziewały się, że ich pobyt w Adenie będzie nader ciekawy.
Ich trzech, młodych, przystojnych.
One dwie.

Zjawa III na Kanale La Manche - 1939 r.
Władek miał problem: aby zdążyć na Jamboree nie było chwili do stracenia, a  okoliczności najwyraźniej im nie sprzyjały. Nie było rady, żeby postój się nie przedłużył trzeba było wiać. Odpłynęli w siną dal 30 grudnia wieczorem bez pożegnania i w kiepskich nastrojach. Panny Pamela i Monika były niezwykłej urody, ale były dwie, a ich było trzech.  I, być mo¿e, to właśnie legło u podstaw decyzji. A może rzeczywiście dlatego, że zaczął dmuchać bardzo korzystny wiatr, o czym nie wiadomo skąd dowiedział się Władek, chociaż dziwny zapis znajduję w jego Dzienniku pod datą 31 grudnia. Pisze mianowicie, iż “morze nagle się wzburzyło i żegluga stała się tak trudna, że poczuł lęk”. Ten lęk nie był zapewne tak silny jak wyrzuty sumienia. A David pisał w swoim Dzienniku o tym, że wszyscy trzej odnieśli  wielkie zwycięstwo. Też go coś gryzło. Twarde warunki żeglugi dawały hart, jakże potrzebny w walce z pokusą. Chłopaki mieli po dwadzieścia parę lat – skąd u nich tyle determinacji?

Władek sprawdzał się jako kapitan oraz imponował obu Australijczykom odwagą i… patriotyzmem. Tym, że nie bał się morza, tych czarnych nocy pełnych wycia wiatru i huku załamujących się fal. Był dzielny, po tych kilku morzach i oceanach i po sześciu latach żeglugi po prostu – nie bał się.  Był pełen wiary w ludzi, braterski, dokładnie taki, jakim był dla Davida idealny skaut. W 1935 roku David poznał osobiście generała Baden Powella, ideologa i twórcę skautingu.  David był idealistą, od urodzenia aż do końca; uwierzył, że Władkowa dzielność jest   cechą wspólną wszystkich Polaków, że ma oto okazję poznać kraj ludzi szlachetnych i dzielnych. Samych rycerzy. Zgadzał się z Władkiem, że nie ma co tracić czasu.

Płyniemy dalej!

Blue był mniej romantyczny, brał udział w tej wielkiej przygodzie bardziej z poczucia obowiązku. Wysłano go na Światowy Zlot Skautingu, miał na tym Jamboree w Szkocji reprezentować Australię i to był cel. Dla niego przełamał chorobę morską, która męczyła go przez kilka  pierwszych  tygodni i bardzo utrudniała mu prace w kambuzie. Potem spisywał się doskonale jako kuk i piosenkarz; zawsze miał świetny humor.


Ze wszystkich krajów i narodów
Ze wszystkich świata stron i ras
Na Jamobree spłynął potok młody
Na Jamboree młody szumi las.
O Jamboree, o Jamboree,
Jak dobrze nam i jak radośnie.

Żeglowanie przez 1200 mil morskich Morza Czerwonego zabrało im 23 dni. W bardzo nieprzyjemnych warunkach: stale pod  sztormowy wiatr, który dmuchał  przeważnie z północy.  Cały czas było zimno i mokro. Dochodził do tego  lęk przed piratami, którzy w tamtym rejonie zawsze byli plagą. Ale mieli sporo szczęścia  i w dobrej kondycji psychicznej i fizycznej dopłynęli do Port Teflik 22 stycznia 1939 roku. A tam wszyscy na nich czekali.

To już nie było zwykłe powitanie dzielnego jachtu. Witająca ich na redzie portu łódź kapitanatu bez żadnych formalności wprowadziła ich do mariny,  a stamtąd przedstawiciel polskiej ambasady w Kairze natychmiast zapakował Władka do pociągu. David i Blue doprowadzali jacht do porządku. Władek w Kairze był honorowym gościem polskiej ambasady. Prezentacje, galowe rauty, wizyty, zwiedzanie i wreszcie wyjazd z całą kawalkadą oficjeli do Port Teflik, tam spotkania z załogą, zdjęcia z jachtem w tle i na jachcie, i – wreszcie  dali im spokój.

Przejście Kanału Sueskiego… pod żaglami. Jak do tego doszło, że ich tam wpuścili bez motorowego napędu, a jedynie pod żaglami w te wąskie, bo raptem stumetrowe koryto kanału, wystarczające dla statków morskich, ale za wąskie dla łodzi pod żaglami, halsującej pod wiatr? Zjawa III była doskonale skonstruowana, posłuszna sterowi, zwinna  kiedy halse zmieniać trzeba dość często, a w szczególności na tak wąskim akwenie. Na jacht wsadzono im pilota, który spełniał swoją funkcję na statkach z napędem parowym, ale tu, pod żaglami, gdzie liczył się jedynie kunszt żeglarski załogi, nic nie miał do roboty, jedynie strachu się najadł kilkakrotnie podczas mijania statków płynących na północ lub na południe. Wystraszył się jeszcze bardziej, gdy od pustyni dmuchnął “khamsin”, silny wiatr niosący z Sahary ścianę pyłu.  I zasłonił wszelką widoczność. Gorzej niż we mgle. A trzeba nam wiedzieć, że w tym czasie jeszcze nie wynaleziono radaru. Nasi żeglarze płynęli ufni, że się uda nie spotkać innego statku,  lub nieoczekiwanie wjechać na brzeg. Piasek w oczach, w uszach, przed jachtem, za jachtem i w ustach. I nie wiadomo czy to dzień czy noc. Do portu w Ismaili, w połowie kanału, weszli za dnia. Mieli bardzo dobrego anioła stróża, bo pilot, gdy tylko weszli do portu, natychmiast ich pożegnał i żaden inny nie zgłosił się do rana. Dalej ruszyli więc bez pilota i północny wiatr, chociaż przeciwny do kursu Zjawy, przegonił piaskową burzę. Szczęśliwie dotarli do Port Side.

Rozpoczęły się przygotowania do ostatnich etapów podróży. Niezbyt gościnne dla żeglarzy Morze Śródziemne, zawsze bardzo wymagający Północny Atlantyk i Morze Północne, którego smak poznał Władek na początku pętli wokółziemskiej. Ale niepokój towarzyszący przygotowaniom nie dotyczył morza; niepokojące  były wieści z Polski. Wszędzie mówiono o nieuchronnej wojnie. Do Port Side, na pokład Zjawy III dotarły worki z listami z Polski  i z Australii. W listach z Polski entuzjazm dla wyczynu Zjawy III i rady aby zmienili trasę i popynęli na Morze Czarne i w Rumunii załadowali Zjawę na pociąg. Szybko i bezpiecznie dotrą do Polski.

„Dopłynę” – odpowiedział Władek. „ Dopłynę do Gdyni, tam skąd wypłynąłem.”
„My z tobą” – ośdwiadczyli Australijczycy, dla których Europa była obszarem tak małym , że było bez znaczenia dokąd dopłyną.

Wzmocnili maszty, ponaprawiali i uzupełnili żagle, poszyli sobie nowe ubrania, bo stare na szwach zżarła sól morska. I kupili… kamerę filmową. Widziałem ten ich pierwszy film, opowiada o Port Side, o rejsie przez Morze Śródziemne, o postoju na Malcie i wreszcie o Gibraltarze. Widziałem też dalszy ciąg, ale zanim do tego dalszego ciągu dojdziemy trzeba snuć tę opowieść chronologicznie, żeby w miarę możliwości tę odyseję przybliżyć. Droga do Polski stawała się coraz trudniejsza.

Tuż obok Zjawy III do nabrzeża w Port Side przycumował niemiecki jacht „Diabeł Morski” („Seeteufel”). Dowodził nim hrabia Felix von Luckner, as wywiadu niemieckiego na Bliski Wschód, ale o tej misji wówczas jeszcze nie było wiadomo. Niemcy na pewno wiedzieli o Zjawie i jej wielkiej wyprawie, pisała o tym cała światowa prasa, ale na początku sąsiadowania dali do zrozumienia, że ich to niewiele interesuje. W atmosferze fetowania i wszelkich form pomocy jakich nie szczędzono załodze Zjawy III we wszystkich portach, ta demonstracja niemieckiej buty była raczej groteskowa. Według pruskiego ordnungu punktualnie o ósmej rano na Seetaufel podnoszono hitlerowską banderę. Opuszczano ją z pompą o zachodzie słońca. Była wielka jak pół tego jachtu i głównym jej elementem była swastyka. Chłopcy ze Zjawy III nie pozostali dłużni, szczególnie Australijczycy, którzy doskonale rozumieli jak bufoniasty i prowokacyjny był ten germański gest. Robili to samo, rano i wieczorem  ale skromniej,  z gwizdkiem i z ogromną sympatią załóg wszystkich oklicznych statków.  Odpowiedzią Zjawy III była biało-czerwona bandera z orłem. Po kilku dniach porannych i wieczornych ceremonii hrabia von Lucker zaprosił kapitana Zjawy III na pokład niemieckiego jachtu. Załogę Zjawy III reprezentował Pierwszy Oficer David Walsh, kapitan nie mógł przybyć. Wszystko odbyło się zgodnie z ceremoniałem, Davida przywitano jako kapitana, a hrabia wręczył mu swoje zdjęcie z dedykacją. „ Men fight not ships. With a cargo of good luck from pirat – Felix Caunt Lucker, Port Side, 4, o4, 1939.”  Mężczyźni walczą, nie okręty. Z ładunkiem szczęścia – pirat Felix Hrabia Lucker.

Wiele lat później, w 1976 roku w położonym na stokach Mt Keira w siedzibie komendanta skautowskiego obozu w Australii, to właśnie zdjęcie trzymał w ręku Ludek Mączka. Komendant nazywał się David Walsh i wraz z Ludkiem wyruszał w swoją kolejną długą podróż do Polski.


15 marca 1939 roku Zjawa III opuszcza Port Side, zwyczajowo już, pozostawiając spore grono przyjaciół. Pomogli im w wyposażeniu jachtu, w zaopatrzeniu na drogę, w naprawach i uzupełnieniach. I znowu falstart: silny sztorm z południowego zachodu dewastuje pokład, awarii ulega stałe olinowanie i, w konsekwencji  pęka główny maszt. Trzeba wracać. I znowu łańcuch ludzi dobrej woli czyni cuda. Udaje się zebrać pieniądze, kupić nowe olinowanie, nowy maszt, dźwigi brytyjskiego krążownika „Penelope” pomagają w przebudowie.

Jamboree 1393 Szkocja
13 maja ponownie wychodzą z Port Side kierując się  na Maltę, gdzie docierają 30 maja. Morze Śródziemne nie było im przyjazne, ale przywitanie w La Valetta było dokładnie  odwrotnie proporcjonalne do morza; ze wszystkich portowych spotkań na całej siedmioletniej trasie przywitanie zgotowane im przez maltańskich skautów oraz polski konsulat wyróżniało się serdecznością, uroczystością powitania i stosami listów z całego świata. Tylko  kanonanda dział artyleryjskich nie była na ich cześć – na Malcie przygotowania do wojny trwały już na serio.

Latem 1939 roku rejs Zjawy III relacjonowała prasa całego świata. Był nadzwyczajnym wydarzeniem żeglarskim, do dziś zresztą uważanym  za jeden z trzydziestu najwybitniejszych osiągnięć światowego żeglarstwa. Niestety – nie w Polsce. Dlaczego? Trudne pytanie. Kiedyś mówiono mi, że rejsu Wagnera nie popularyzowano w PRL-u bo był to wyczyn przedwojennego harcerza.

Ale śledźmy dalej ten niezwykły rejs, tę odyseję trzech żeglarzy – bo warto.

Jest lato 1939 roku. 16 czerwca Zjawa III wchodzi do algierskiego portu. Prasa francusko-języczna relacjonuje:
„Piękna podróż Władysława Wagnera, polskiego skauta-żeglarza, rywala Alaina Gerbaulta. Jacht Zjawa III wpłynął wczoraj na spokojne wody przystani Rowing Club. Na wysokim maszcie powiewała polska flaga.  Trzy dziarskie zuchy uwijały się na pokładzie. Jeden z nich, mniejszy niż jego koledzy, lecz zbudowany jak atleta, to Władysław Wagner. Jest polskim harcerzem-żeglarzem, zwłaszcza żeglarzem. Morze jest jego domeną, morze jest jego pasją, morze było dla niego okazją do wzruszającej podróży dookoła świata.”
La Depeche Algerienne, 17/06/39, tłum. Hanki Rybczyńskiej.

20 czerwca oddają cumy i nazajutrz rano Władek dojrzał zaśnieżone szczyty Sierra Nevada. Po siedmiu  latach podróży zobaczył ponownie rodzinną Europę. David i Blue również wzruszył widok odległego brzegu Hiszpanii. Słabe wiatry, które  towarzyszyły im w tym ostatnim na Morzu Śródziemnym etapie, pozwalały nacieszyć się widokami; Europa witała słońcem, lazurowym niebem, doskonałą widocznością i spokojem. Do Gibraltaru weszli sobotnią nocą z 2 na 3 lipca. Do zlotu pozostało 12 dni i 900 mil morskich do przebycia. Nie pozostało nic innego jak zrezygnować z bogatego programu powitania i pobytu przygotowanego przez  gubernatora Gibraltaru i miejscowy skauting. Wszystko, ceremoniał przywitania, specjalne przyjęcia, spotkania, wywiady i zwiedzanie trzeba było wcisnąć w jeden dzień, w niedzielę.  Od rana w poniedziałek trwały przygotowania jachtu do dalszej podróży, zaopatrzenia i po południu oddali cumy. Pośpiech dyktował również południowo-wschodni wiatr, który dawał szansę szybkiego przejścia przez Cieśninę Gibraltarską.

Załoga Zjawy III na  Światowym Zlocie Skautingu w Szkocji
4lipca 1939 roku weszli na Atlantyk i był to dzień dla Władka szczególny: zamykał właśnie pętlę wokół globu ziemskiego,  od tego momentu wchodził w historię polskiego żeglarstwa – jako pierwszy Polak opłynął kulę ziemską. Polski żeglarz. Harcerz.

Coraz bardziej doskwiera pytanie: gdzie i jak wyraźnie jest ten fakt w polskiej historii odnotowany, gdzie są tablice, pomnik…

Dostali jeszcze w kość w rejonie Zatoki Biskajskiej, jeszcze postraszył ich Atlantyk, walczyli z falami o wysokości masztu, z przyciwnymi wiatrami, z coraz częstszymi awariami, a niektóre porażały, jak chociażby nagle pękający bom, urywające się liny… wszystko, czym Eol mógł im dokuczyć – dokuczył. Na jachcie panowała wilgoć, pleśń  i rdza. Spleśniałe było jedzenie i mokre były ubrania.  Sztorm za sztormem. A na koniec, w Kanale La Manche – mgła.

I nagle 21 lipca 1939 roku o godzinie 11.00 zrobiło się spokojnie. Nie było już wielkich fal, wiatru, mgły. Cisza. Rzucili kotwicę w pobliżu Royal Pier, w angielskim porcie jachtowym Southampton. Usiedli, spojrzeli na siebie i w miejsce spodziewanej radości poczuli smutek.

Dotarli do celu. Przygoda się skończyła. Trudno było to pojąć…

***

Pierwszy przywitał ich jeden ze współtwórców skautingu i przyjaciel  generała Baden-Powella, pułkownik Turner-Clark. Wieczorem tego samego dnia przybyli przedstawiciele Kwatery Głównej Brytyjskiego Skautingu z informacją, że na Zlocie wszyscy czekają.

Do Londynu żeglarze dotarli pociągiem, tam w Kwaterze głównej witał ich zastępca komendanta Światowego Skautingu Sir. Percey Everett. Po uroczystym lunchu zaproszono ich do studia BBC na specjalny program poświęcony ich podróży, a potem wystąpili w pierwszej na świecie stacji telewizyjnej. Zarejestrowane zostały słowa prezentera: „Odchodzimy teraz od zaplanowanego programu, aby przedstawić państwu załogę małego jachtu, przybyłą wczoraj do Southampton po podróży z Australii. Jak państwo wiedzą, wszyscy trzej są skautami. Oto Władysław Wagner, polski harcerz morski, kapitan i nawigator. Jego podróż rozpoczęła się w 1932 roku, kiedy wypłynął z Polski z jednym towarzyszem, aby nieść w świat polską banderę.”  (tłum. H. Rybczyńska)

Prosto ze studia przewieziono żeglarzy na dworzec kolejowy i nazajutrz  rano witani byli na stacji Crieff w Szkocji przez skautów australijskich.  Kilka mil od stacji przy zamku Monzie, w miejscu gdzie odbywał się III Światowy Zlot Skautów, czekało na nich cztery tysiące uczestników jamboree i ponad 20 tysięcy widzów. Wjechali tam na odkrytym samochodzie w pochodzie poprzedzanym orkiestrą szkockich dudziarzy. Z wielkim rozmachem witano żeglarzy, stali się bohaterami  zlotu i, niewątpliwie całego światowego skautingu. To braterstwo i odwaga są najwyższymi cnotami skautów i ci trzej rejsem z dalekiej Australii, a Wagner – poprzez cały świat – pokazali, że to nie czcze słowa.

Udział załogi Zjawy w Zlocie był najważniejszym i radosnym  jego wydarzeniem,  jakby zacierającym pomruk zbliżającej się zawieruchy.

Niewielka, bo raptem 12-osobowa grupka polskich harcerzy brała udział w Zlocie. Nie dotarł „Zawisza Czarny”.  Nastrój zbliżającej się wojny dotarł na zlot.

Zjawa III po zakończeniu rejsu
Wagner odjechał po dwóch dniach, śpieszył się, co doskonale rozumieli gospodarze zlotu i obaj jego przyjaciele. Miał nadzieję dotrzeć szybko do kraju, miał zamiar wstąpić do marynarki wojennej. Ale najpierw musiał doprowadzić Zjawę do stanu używalności, wszystko z niej wyrzucić, jacht wyczyścić i pomalować. Konsulat polski prosił go o potwierdzenie gotowości jachtu do drogi, ale już go uprzedzono, że bez zgody nie wolno mu wyruszać. Po paru dniach zjawił się David Walsh. Postanowił pomóc Władkowi w pracach. W połowie sierpnia przyjechał Blue, zdążył odwiedzić rodzinę w Anglii, ale doszedł do wniosku, że tutaj jest bardziej potrzebny. W trójkę postanowili przeprowadzić jacht do najbardziej na wschód wysuniętego portu angielskiego, Yarmouth. Stamtąd było najbliżej do Polski. 29 sierpnia wypłynęli z Southampton i nieważne, że wiatr był przeciwny, że Kanał La Manche, jak zwykle, mało przychylny żeglarzom – płynęli. Zajwa III i cała jej szczęśliwa  załoga znowu byli razem. Znowu pod żaglami. Obaj Australijczycy postanowili dokończyć podróż z Władkiem.

Dwa dni zabrało im przejście do Yarmouth, o zmierzchu nie mogli wypatrzeć świateł mimo, że mgły nie było i niezbyt daleko byli od lądu. Stanęli na redzie Great Yarmouth. Rano pojawiła się portowa łódź. Sternik zobaczył flagę i rzucił im hol.
- Koniec żeglowania – powiedział. – Niemcy napadli na Polskę. Jest wojna. Tam już nie można  płynąć.
Władek, mimo, że spodziewał się takiej wieści, nie był do niej przygotowany. David i Blue – również. Przycumowali Zjawę w porcie Yarmouth i nie bardzo wiedzieli co teraz. Od roku byli razem, cel, jakim był udział w skautowskim zlocie  osiągnęli. Stanęli przed pustką i to było najgorsze, co mogło spotkać ich podczas całego rejsu.

***

Musieli się rozstać. Smutek rozstania i niezrealizowanego planu każdy zabrał ze sobą. Wojna ma to do siebie, że wchłania najpierw młodych mężczyzn, i jeśli przeżyją i nie zapomną o młodzieńczych marzeniach, powrócą do nich choćby wbrew wszelkim trudom.

David Walsh, Australijczyk – on chyba najbardziej o to będzie zabiegał. Koniecznie ten rejs zakończyć w Polsce!


Zjawa III część IV

Niezwykła droga do Polski Dawida Walsha

David Walsh
Wojna rozłączyła trzech przyjaciół oraz ich niezawodną łajbę Zjawę III. Władek Wagner pływał początkowo w konwojach, którymi szła pomoc militarna do Anglii, później wyznaczono mu zadanie stworzenia zalążków polskiej szkoły rybołóstwa morskiego. Ponieważ każdy dział morskiej aktywności podlegał prawom wojny, “Zjawa III” została przejęta przez polskie władze emigracyjne, z czasem przystosowana do szkoleń morskich, wędrowała pomiędzy portami i wreszcie została sprzedana bez prawa zmiany nazwy.

Władek nie ufał komunistycznym władzom w Polsce i po wojnie pozostał na Zachodzie. Ożenił się i wywędrował na Brytyjskie Wyspy Dziewicze, w miejsce od którego zaczyna się nasza opowieść, na Beef Island.
Blue, czyli Bernard Plowright, pozostał w Anglii, wojnę spędził w oddziałach obrony wybrzeża.

A Dawid? Pozostawił list i wrócił do Austarlii.
 
“Drogi Wlady,
wiem, że moje słowa, jakkolwiek by były szczere, nie mogą w żaden sposób przynieść ulgi w Twym obecnym położeniu, więc nie będę Cię zanudzał przekazywaniem wielu serdecznych myśli, jakie w tej chwili zaprzątają mój umysł. Chciabym Cię jednakże zapewnić, że obydwaj, Blue i ja, nuczyliśmy się dzięki Tobie znacznie więcej, niż nasza nieśmiałość pozwala nam otwarcie wyjawić i chociaż z pewnością ukrywamy głębsze uczucia, chciałbym, ażebyś zrozumiał, że pod tą zewnętrzną powłoką kryje się uczuciowość o wiele silniejsza, niż mógłbyś sobie wyobrazić.


Dzięki Tobie i naszemu kontaktowi ze Zjawą III nauczyliśmy się szanować Polskę i czujemy się uprzywilejowani i wielce zaszczyceni, że płynęliśmy pod polską banderą. Niemal czujemy – jeśli mogę być tak śmiały, aby to powiedzieć – że jesteśmy Polsce coś winni… lub może powinniśmy w jakimś nieskończenie małym stopniu dzielić jej odpowiedzialność, że obecne tragiczne wydarzenia spowodowały, iż bardziej cierpimy i martwimy się, niż byłoby to możliwe, gdybyśmy nie byli związani z Tobą i dobrą starą Zjawą III. Moje myśli gonią… Dave”
(Tłum. Hanka Rybczyńska)
List, pisany w porywie, był proroctwem. Polska stała się jego marzeniem.

Dawid Walsh zauroczony niezwykłymi walorami krajobrazowymi australijskiego regionu Monte Keira i jego unikalną florą i fauną założył “Mount Keira Scout Camp” w 1941 roku, dwa lata po gwałtownie przerwanym rejsie “ZjawyIII”. Został jego komendantem i jednocześnie strażnikiem parku narodowego, powołanego tutaj z jego inicjatywy i na obu tych stanowiskach pozostał do końca. Zamieszkał tu wraz z żoną Miriam i tu przyszło na świat pięcioro ich dzieci. W jego domu było wiele pamiątek ze “Zjawy III”, była też mapa Polski (z przed 1939 roku) i spory zbiór “poloników”. Wszyscy wiedzieli o czym marzy David.

Niejako po drodze dokończył, rozpoczęte przed wojną studia, zdobył tytuł inżyniera górnictwa, zdążył nawet popracować w kopalni i nabawić się pylicy. Interesowało go wszystko. Był botanikiem, zoologiem, geologiem, interesował się astronomią, literaturą i historią; pasjonowały go sporty wodne. Poświęcał się wszystkiemu i wszystkim całym sobą.

22 maja 1976 roku do portu Wollongong wpłynął jacht “Maria” pod kapitanem Ludomirem Mączką. Wiadomość o jachcie pod polską banderą dotarła do Dawida natychmiast. Ludek nie spodziewał się tego spotkania; o Dawidzie wiedział tyle, że był członkiem załogi “Zjawa III”, ale o spotkaniu z nim nawet nie marzył. Tymbardziej o tym, że go zabierze w dalszy rejs. Dawid zaprosił Ludka do domu na Monte Keira, pokazał pamiątki z rejsu na “Zjawie III”, rozmarzył się we wspomnieniach i powiedział, że ma nadzieję, iż tamten rejs jeszcze dokończy. Wtedy zapewne pojawił się pomysł: to może na “Marii”.

Tak się zaczął kolejny etap wymarzonej przez Dawida podróży do Polski, powrót do przerwanego rejsu. Wiedział, że Ludek nie obrał jeszcze kursu do Kraju, że jego rejs przez wszystkie morza świata jeszcze się nie kończy, ale miał nadzieję, że może kiedyś… I miał dobre przeczucie. Dawid uległ pokusie wędrówki. Nie po raz pierwszy. I nie ostatni. Taki – harcerski zryw 62 letniego pana.

Wypłynęli we trzech: Ludek Mączka, Kazimierz Jasica i Dawid. “Maria” to 32-stopowy drewniny dwumasztowy (kecz) jacht żaglowy, po siedmiu latach wędrówki po oceanach już nieco wysłużony, niezbyt wygodny, a w warunkch sztormowych, których na Morzu Tasmana mieli pod dostatkiem, przeciekający na obu burtach. Dwumetrowy Dawid dostosował się do warunków dość szybko, jedynie prowadzona przez Ludka kuchnia nieco go szokowała. Ludek słynął z prostoty przygotowywanych posiłków a lista artykułów spożywczych w jego spiżarni była nadzwyczaj skromna, za to łatwa do zapamiętania: dużo czosnku, mleko w proszku, mąka, dużo suszonego grochu, sól, cukier herbata i wino. To chyba wszystko. A jadłospis siłą rzeczy też nie wymagał zapisywania. Oto zupa mleczna z kluskami: do wrzącej wody należy wsypać mleko w proszku i mąkę. Po jakimś czasie zamieszać i podawać niezbyt gorącą, żeby się nie poparzyć.
Zupa grochowa: na wrzącą wodę wsypać suszony groch i czekać aż się zagotuje. Kiedy Dawid coś tam mruczał, że groch za twardy, usłyszał w replice, że konie jedzą surowy i proszę… I tak dalej. Bardzo przydała się Dawidowi jego skautowska dzielność.

Nie był to łatwy rejs; tamtejsze wody nie należą do przyjemnych, silne prądy i wiatry przeganiają jachty czasami nawet na kilkaset mil gdzieś w stronę Oceanu Spokojnego. Do Nowej Zelandii zamiast w dwa tygodnie dotarli po pięciu. Dawid był zachwycony, podziękował i odleciał do Australii. To było 14 lipca 1976 roku.

Teraz mamy skok w czasie i oglądamy scenę w porcie Rosslyn Bay we wschodniej Australii. Jest rok 1982, wieczór, po nabrzeżu chodzi wysoki, 66-letni pan i widać, a nawet słychać jego zaniepokojenie. Co chwilę woła w stronę zatoki “Ahoy, Maria!”, ale odpowiedzi brak. Robi się prawie ciemno i nagle z mroku wyłania się dinghi z, niewielkiej postury ale troszkę mniej zdenerwowanym, żeglarzem. Uściski i znowu są razem. Dawid i Ludek wyruszają na Wielką Rafę Koralową.

Skąd ten pomysł? Otóż w korespondencji, którą utrzymywali po rejsie do Nowej Zelandii, powstawał plan powrotnego rejsu “Marii” do Polski. David miał dolecieć do Kapsztadu a tymczasem, na wiadomość, że w Polsce wprowadzono stan wojenny, nastąpiła zmiana planu: David zapytał czy nie byłoby dobrze popływać w rejonie Wielkiej Rafy Koralowej, to przecież tak blisko Australii. Kiedy ten list od Dawida dotarł do Ludka, ten  akurat dopłynął do Przylądka Dobrej Nadziei. Uznał, że to dobry pomysł i wybrał się spowrotem do Australii. Bagatela – cztery tysiące mil. Ale Ludkowi nigdzie się nie spieszyło. Spędzili ze sobą kolejny miesiąc, ale tym razem Dawid zabiegał o prawo decydowania o jadłospisie. Udało mu się ponieważ Ludek nigdy nie stronił od dobrego jadła, potrafił połknąć nieprawdopodobne ilości wszystkiego, co do jedzenia się nadawało, byle tylko nie musiał o to zabiegać. A Dawid gotów był na wszystko, na wszelkie niewygody, byleby być na tym polskim jachcie i blisko Ludka; dawało to jakąś szansę powrotu do tamtego przerwanego rejsu.

Ludek rozważał powrót do kraju. Chociaż wieści z Polski nie napawały optymizmem, a po ubiegłorocznych, pełnych radosnych sygnałów o odzyskaniu przez Polskę niepodległości, nagły grom o stanie wojennym jakby nadzieję rozwiewał, Ludek wciąż liczył na to, że coś się zdarzy, że nagle świat wreszcie upomni się o Polskę i że niebawem będzie niepodległa. Dawid był przekonany, że tak będzie i że w końcu on do tej Polski dopłynie. O tym mówili.

Z obu tych rejsów Dawid pozostawił znakomite, pełne humoru i szczegółów, pamiętniki. Na polski przetłumaczyła je Hanka Rybczyńska. Mimo jej zabiegów nigdy nie ukazały się w Polsce.

Rejs na Wielką Rafę Koralową trwał miesic, był pod każdym względem udany. Zobaczyli tę wielką rafę z bliska, odwiedzili wiele wysepek, spotkali żeglarzy, którzy o Ludku i jego “Marii” już słyszeli. Po miesiącu wspólnego żeglowania Ludek skorzystał z okazji “dorobienia” za przeprowadzenie australijskiego jachtu z Rafy Koralowej do Sydney. Nic nie wskazywało na szybką poprawę sytuacji w Polsce, obaj wiedzieli, że należało czekać, I że się doczekają. Tak przynajmniej wydawało się Dawidowi – miał też nadzieję, że Ludek w końcu zatęskni i zacznie wracać. I w jakimś irracjonalnym sensie uwierzył, że to właśnie “Maria” zastępuje ‘Zjawę III” w drodze do Polski.

Dawid wrócił do domu. Żegnali się po przyjacielsku, ale z obawą, że już się nie spotkają. Dawid rozstawał się z pozstawioną na jednej z wysp na Wielkiej Rafie Koralowej “Marią” w wielkiej melancholii. Zebrał swoje rzeczy ten wysoki, nieco już przygarbiony pan i zszedł z jachtu. Napisał w swoim pamiętniku, że on rozumie Ludka i nia ma żalu ani do Ludka ani do Losu. Ma nadzieję, że może się w końcu jakoś ułoży.
I doczekał się. Trzeba było jedenastu lat aby losy tej dzielnej trójki: Dawida, Ludka i “Marii” znowu się połączyły.

Jeszcze jeden skok w czasie: jesteśmy już w 1991 roku. La Havre, francuski port z wyjściem na Kanał la Manche. Wiosna tego roku w północnej Francji była zimna i deszczowa. Marzec/kwiecień 1991. Na nabrzeżu portu La Havre w specjalnym stelażu stoi drewniany jacht. Jest bardzo zużyty, pozbawiony masztów i wszelkiego takielunku, na rozeschniętych burtach z trudem można odczytać jego numer rejestracyjny i nazwę, jest dobrym schronieniem dla mew i nabrzeżnych szczurów. Stoi tu od sześciu lat. I nagle, wczesną wiosną wokół tego zapomnianego jachtu zrobił się ruch.

Ludek pozostawił “Marię” w Havrze w 1985 roku z nadzieją, że uda mu się ” gdzieś na świecie” zdobyć trochę grosza i cieknący, rozpadający się jacht uratować. Tak zaczęła się jego amerykańsko-kanadyjska przygoda, w tym niezwykłe przejście kanadyjskiej Arktyki pod żaglami. Niewielu śmiałkom to się udało…
Niemal nazajutrz po pamiętnych wyborach w 1989 roku w polonijnym klubie żeglarskim w Chicago zrodził się pomysł zorganizowania Światowego Zlotu Polonijnych Jachtów w Gdańsku. Komandorem zlotu został jego inicjator kpt. Andrzej Piotrowski, który skrzyknął polonijnych żeglarzy na to spotkanie w sierpniu 1991 roku.

Jednocześnie poszło zawołanie aby pomóc Ludkowi w Havrze. Już na początku maja na kei, gdzie stała “Maria” pojawili się niektórzy z jej załogantów z rejsów po morzach świata. To niezwykli ludzie, każdy wart wielkiej księgi, jak chociażby „Popof” – Francis Dumarski, który przyleciał z Brazylii, czy przybyli z Kanady Gerge Bourque, wieloletni przyjaciel Ludka i Bolek Korneluk – prawie rodzina… I wielu innych, w tym załogi “Solidarity” Andrzeja Piotrowskiego i “Free Poland” pod kapitanem Jerzym Knabe z Londynu, którego skuteczne poszukiwania “Zjawy III” i sprowadzenie jej na Zlot zakończyły się, niestety, odmową właściciela,  Anglika, któremu obce są polskie sentymenty.

 W Hawrze: spotkanie na "Marii". Od lewej: Dawid Walsh, L. Jacob, "Popof" - Francis Dumarski i kpt. Ludomir Mączka.

21 maja dotarł Dawid Walsh. Miał 74 lata i ogromną wolę uczestniczenia w jakże radosnym dla niego wydarzeniu. Ludek i “Maria” płyną do Polski! On – wreszcie do niej dotrze. Przywiózł ze sobą zaoszczędzone tysiąc dolarów amerykańskich i kartę kredytową Amexu, na którą co miesiąc wpłacano mu w Australii emeryturę. Wszystko przeznaczył na remont “Marii”.

Wredna była pogoda w Havrze, nie pomagała w pracach, które dotyczyły wszystkiego na jachcie: naprawy skorupy, uruchomienia silnika, znalezienia i zainstalowania odpowiednich masztów z olinowaniem. I niemal bez przerwy lał deszcz. Przedsięwzięcie wydawało się benadziejne, ale nie było nikogo, kto by w jego sukces nie wierzył. Kiedy do Havru dotarły na pomoc załogi polskich jachtów był już czerwiec, czasu pozostawało niewiele ale pracy – bardzo dużo. Przy jachcie zastali gromadę rozentuzjazmowanych staruszków z Bolkiem Kornelukiem, najmłodszym, który po raz pierwszy naprawiał dieslowski motor i właśnie rozbierał go na części pierwsze, a potem wkładał je do wiadra z oliwą. Następnie poskładał te części spowrotem z nadzieją, że motor zapali. I zapalił.

No to już teraz wszystko zapali, uwierzyli. I poszło. Wielu rąk do pracy wymagało uszczelnienie i pomalowanie jachtu, instalacja cudem zdobytych masztów. Wciąż brakowało części takielunku, lin, wyposażenia, ale gromada ludzi dobrej woli, nawet emerytów francuskiej marynarki, dokonała cudu: powoli, powoli “Maria” zbliżała się do wodowania. Tylko Dawid słabł. Kaszlał, mówił, że to pylica z czasów pracy w kopalni, trawiła go gorączka. Na jachcie panował rozgardiasz, nie bardzo było gdzie spać, nie mówiąc o jakimkolwiek intymnym miejscu, a na zewnątrz wciąż nie najlepsza pogoda. Postanowili wysłać Dawida do Anglii na przebadanie. Tam miał przyjaciela i ubezpieczenie. Dawid opierał się, bardzo się bał, że popłyną bez niego. Z trudem wsadzili go na prom do Plymouth.

Tego wieczoru miejscowi kapitanowie francuskiej marynarki wydali w pobliskiej restauracji uroczystą kolację na cześć załogi “Marii” i odpływających do Polski jachtów “Solidarity” oraz “Free Poland”. Podczas wieczoru Ludek poprosił Bolka aby przyniósł z jachtu jakieś pamiątki na prezenty dla gospodarzy. Bolek wdrapał się na jacht i zobaczył w kokpicie kapelusz Dawida, w którym – tego Bolek był pewien – Dawid odpływał do Anglii. Rozejrzał się i doszedł do wniosku, że to mu się wydało. Dopiero kaszel z dziobu potwierdził, że Dawid jest na jachcie. Bolek odnalazL go śpiącego w zwojach żagli. Dawid wyjaśnił, że badania zrobił w porcie w Plymouth, że nic mu nie jest i wrócił tym samym promem.

Nazajutrz Andrzej Piotrowski zaproponował Dawidowi miejsce na “Solidarity”, ale dla Dawida to nie było to samo, postanowił dotrwać do wodowania i zakończyć rejs do Polski na “Marii”. Próby zabrania go samochodem do Polski żeby w Kołobrzegu wszedł na “Marię” i stamtąd pożeglował, też nie dały rezultatu.
W nocy z niedzieli na poniedziałek, 7 lipca 1991 roku “Maria” opuszcza Havre z bardzo już uszczuploną załogą: Ludek Mączka, Bolek Korneluk i Dawid Walsh.

Nareszcie!

Wychodzą na Kanał, wzruszenie Dawida jest ogromne, on tu już był, to gdzieś tutaj 4 września 1939 roku okręt brytyjskiej marynarki wojennej nakazał im przerwanie rejsu do Polski. Przez pierwsze dwa dni Dawid czuwał przy sterze niemal bez przerwy. W kabinie czuł się gorzej, a na zewnątrz, mimo sztormowej pogody, miał więcej oddechu. Aż wreszcie musiał się położyć. Zaklinował się w koi i czekał na lekarza. Weszli do portu Hoek van Holland w pobliżu Rotterdamu. Decyzja była oczywista. Ambulans zabrał Dawida do szpitala.

“Maria” odpłynęła do Polski, już spóźniona. Flota polonijnych jachtów wpłynęła do Gdyni prowadzona przez jacht “Solidarity”; dmuchał północno wschodni wiatr napełniając ogromny spinaker przedstawiający orła. Pośród kilkunastu jachtów brakowało “Marii” i “Zjawy III”. W gdańskim ratuszu trwały przygotowania do uroczystości wręczenia dyplomów uczestnictwa wszystkim uczestnikom Zlotu. Komandor, kpt. Andrzej Piotrowski przeglądał dyplomy, które szczęśliwie dotarły w zakamarkach jachtu z Chicago. Były w ramkach i oszklone i na szczęście – całe. Ale w kolejnym który wyjął z paczki, otulonym, jak każdy, karbowanym papierem, szkło było pęknięte poniżej okrągłego logo z trzema żagielkami i napisem “World Polonia Sailing Jamboree – Poland 1991″. Rysa pęknięcia przecinała cały napis umieszczony pod logo:
 
“The organizers and paticipants of The World Polonia Sailing Jamboree Poland 1991 – express their thanks to David Walsh for his contribution and support”.

Andrzej zastanawiał się co tu zrobić, jak i kiedy będzie miał okazję wręczyć dyplomy Dawidowi i Ludkowi. Zawołano go do telefonu, dzwonił Ludek, dotarł właśnie do Kołobrzegu. Ale nie o tym chciał mówić, nie o drodze trudnej, sztormowej. Powiedział, że właśnie otrzymał wiadomość, że Dawid Walsh umarł w szpitalu w Rotterdamie.

Nie dotarli do Polski. Ich morskie drogi zakończyły się wcześniej, zostały przerwane w różnych odległych miejscach.

Władek Wagner zmarł w Orlando na Florydzie.
Hanka Rybczyńska, która niestrudzenie przez wiele lat zabiegała o popularyzację rejsu trzech “Zjaw” w Polsce, odeszła w Toronto na swoją wieczną wachtę.
Ludek miał szczęście zakończyć rejs przez morza świata tam, gdzie go zaczął, w Szczecinie.
Prochy Władka, Hanki i Ludka złożono w Polsce.

Z Dawidem sprawa ma się inaczej. Chociaż prochy jego zostały rozsypane na stokach Monte Keira, pozostało jego wielkie pragnienie dotarcia do Polski. Pragnął tego, do końca o tym mówił, to pragnienie włączył do swoich modlitw.
Opowiem jak zostało spełnione w następnym, ostatnim już  odcinku…


Zjawa III cz. V



Spełnione marzenie Davida Walsha (ostatni odcinek)


Ta opowieść o spełnieniu zaczyna się jakby od końca…

Prochy Dawida zastały rozsypane na stokach Monte Keira, zgodnie z jego wolą, którą w formie precyzyjnej instrukcji pogrzebowej podyktował w szpitalu w Rotterdamie. Oto ona:
- Odczytanie wiersza “Twinkley, twinkley little star” w wykonaniu czwórki Mireckich;
- Program muzyczny: klarnet – gra Andrew Holloway;
- Dwa ukochane jachty: 1) “Zjawa”, 2) “Maria” – słowo Kena Ausburna;
- 10 uderzeń dzwonu obozowego na stoku Monte Keira;
- Krótkie odtworzenie z kasety śpiewu lirogona;
- Przekazanie dwóch pamiętników o jachcie “Maria” Hance Rybczyńskiej;
- Przjażdżka rodziny kajakiem z klubem kajakarskim;
- Wino jeżynowe z przyjaciółmi – Ken Ausburn;
- Ognisko obozowe, piosenki, wycieczka do lasu – do zorganizowania na wiosnę.
I to wszystko. Jakby sam uznał, że marzenie odchodzi wraz z nim. Być może ta jego fascynacja Polską zaowocowała małżeństwem Barbary z polskim emigrantem, Piotrem Mireckim, co niewątpliwie Dawida radowało, tym bardziej, że z piątki jego dzieci to Barbara, najmłodsza, przejęła od ojca tę ciekawość życia i jego dynamiczny styl.

Wiele podróżował po świecie, w ramach pracy zawodowej, najmłodszy z synów Dawida, Robert. Jego syn, wnuk Dawida – Edward, wybrał się na studia do Rzymu. Ten pewnie był najbliżej dziadka, z którym od dzieciństwa wędrował po stokach Monte Keira, biwakował z dziadkiem w leśnej głuszy, przejmował od dziadka jego umiłowanie i rozumienie przyrody, z dziadkiem wsłuchiwał się w przedziwny śpiew ptaka lirogona, którego tylko tam można spotkać. Edward o dziadku wiedział wszystko, o jego niedokończonych rejsach – też.

Pod koniec listopada 1965 roku Autostradą Słońca pędził w kierunku Rzymu brązowy Jaguar, a w nim dwóch czterdzistoparoletnich panów. Samochód prowadził Jurek Kluger, a jego przyjaciel i wspólnik w interesach Kurt Rosenberg prowadził coś w formie prasówki; gazety przeglądał i co ciekawsze dla obu fragmenty czytał i tłumaczyl na polski. Gdzieś pomiędzy Monte Cassino a Anzio taka odbyła się między nimi rozmowa:
- To cię Jurek pewnie zainteresuje: jakiś polski biskup na Soborze w Watykanie wygłosił przemówienie, o którym wszyscy mówią. I piszą wszystkie gazety.
- Biskupi zawsze przemawiają i taka jest ich praca – skwitował Jurek. – Ale co on takiego powiedział, że aż wszyscy o tym mówią?
- Powiedział, jak tu piszą, że trzeba znieść bariery między Kościołem a światem. Że trzeba zmienić nastawienie Kościoła, mniej moralizować a więcej uczestniczyć w życiu społeczeństw. Nieżle jak na biskupa – skomentował Kurt.
- Ciekawe, że tak mówi biskup z komunistycznego kraju. Jak on się nazywa?
- Piszą, że to arcybiskup z Krakowa. Ty jesteś z Krakowa, może go znasz.
- Ja jestem z Wadowic.
- Nikt z Wadowic nie mógł zostać biskupem – złośliwie skwitował Rosenberg i roześmiali się. – Muszę poszukać jak on się nazywa ten biskup, który nie jest z Wadowic.
- Pewnie Macharski, w Krakowie jest Macharski, ale to kardynał. A ten? Masz to nazwisko?
- Wojtyła.
- Mialem kiedyś przyjaciela, też Wojtyła, razem robiliśmy maturę. Jak ma na imię ten arcybiskup?
- Karol.
Zatrzymali sie na najbliższym serwisie. Jurek Kluger przejrzał gazety i sam przeczytał informacje z Soboru. Karol Wojtyła! Lolek?

Do Rzymu Jaguara doprowadził Kurt. Jurkowi trzęsły sie ręce. Rozgadał się:
- To może być zbieżność nazwisk. Wojtyłów było dużo w Polsce oprzed wojną. I w Wadowicach i w Krakowie. On mieszkał koło kościoła, był ministrantem, może już wtedy coś się zaczęło. Ale ja bym o tym wiedział. Był moim najbliższym kolegą. Przyjacielem. Wiesz, tego dnia, gdy ogłosili wyniki z matury poleciałem z samego rana do szkoły i tam już była wywieszka. Przeczytałem nasze nazwiska i pognałem do niego, ale on był w kościele, służył do mszy. Jakoś nie pomyślałem, że nie wypada żydowi wejść na mszę, ale tak się cieszyłem, że wszedłem i usiadłem w pierwszej ławce. Kiedy Lolek popatrzył w moją stronę dałem mu znak, że zdaliśmy. Widziałem jak się ucieszył, ale musiał zachować powagę. I wtedy jakaś kobieta szepnęła mi do ucha, żebym natychmiast wyszedł z kościoła. Lolek to widział i domyślił się co mi powiedziała. Zaczekałem na niego pod kościołem. Był zmartwiony, przeprosił mnie i powiedział, że do kościoła chodzi bardzo wielu ludzi, którzy nie rozumieją Chrystusa. Mają złe nastawienie do innych. Zobacz, to są te same słowa. To może być on.

Kurt Rosenberg nie przerywał Jurkowi, słuchał potoku słów:
- Przeżył wojnę. Ciekawe gdzie? Nasze kontakty urwały się gdy on z ojcem przenieśli się do… chyba do Krakowa! To było po śmierci jego matki. Chyba tak. Nie wiem co z nim było dalej. On może myśleć, że zginąłem jak cała moja rodzina. Na pewno wie, co się stało. Nie wie, że z ojcem udało nam się uciec. A reszta rodziny… moja mama była lekarką, znali ją w Wadowicach wszyscy. Moja siostra, wiesz przecież, była mistrzynią Polski w tenisie. Niemcy zabrali je w pierwszych dniach wojny. Lolek nie mógł wiedzieć, że mnie i ojca zgarnęli ruskie z całym wojskiem polskim na Polesiu. Nie mógł wiedzieć, że wyszliśmy z łagrów z Andersem. O Andersie w Polsce nie wolno mówić.

Dotarli do Rzymu przed zmierzchem, Jurek zajrzał do książki telefonicznej, odszukał Watykan i pod spisem polskich telefonów odnalazł numer do Kolegium Polskiego na Aventina. Ale tam ksiądz biskup nie mieszkał. Poradzono mu, żeby zadzwonił do Polskiego Instytutu na Via Pietro Cavallini. Tak, tu ksiądz biskup Wojtyła mieszka, ale go nie ma więc proszą zadzwonić kiedy indziej. Głos siostry był na tyle zyczliwy, że Jurek poprosił, żeby przekazała księdzu biskupowi kto dzwonił. Zgodziła się.
- Proszę podac numer telefonu, przekażę.
Miał wątpliwości, czy ksiądz biskup w ogóle zechce rozmawiać. Jeśli to on, Lolek, to już nie ten sam. Rozstali się dwadzieścia siedem lat temu. Moze już nie pamiętać. Tyle lat, tyle wydarzeń, wojna…
Telefon zadzwonił za dwadzieścia minut.
- Pronto – powiedział. A z telefonu usłyszał miękki, znajomy ton:
- Jurek? Czy to na prawdę ty?
- Tak, to ja.
Chciało mu się płakać. Księdzu biskupowi chyba też, z trudem zadał pytanie:
- Gdzie jesteś teraz?
- W domu. Mieszkam teraz w Rzymie.
- Przyjedź tu natychmiast.

Spotkanie Papieża z Jerzym Klugerem - kwiecień 1996
Nie był w stanie prowadzić samochodu, na szczęście w pobliżu był Rosnberg z samochodem i w kwadrans później w drzwiach instytutu przywitał Jurka ksiądz Stanisław Dziwisz. Spotkali się w niewielkiej salce (Jurek Kluger dobrze to pamięta) pod obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Bez słowa padli sobie w ramiona. Od dziecka byli sobie bliscy. Razem przeszli szkołę podstawową, średnią, harcerstwo, razem chodzili na kremówki. Jurek Kluger wspomina, że podczas tego spotkania został przedstawiony kardynałowi Wyszyńskiemu i kardynałowi Królowi z Filadelfii, który zadziwił go piękną polszczyzną. Ale też pojawił się problem: – Proszę mi wybaczyć – powiedział Jurek – Jak mam się zwracać do księdza biskupa.
- Mów mi Lolek, jak zawsze.

*

“Rzym, 14 stycznia 1975 roku,
Drogi Lolku, poznałeś już moją wnuczkę Stefanię, która nosi imię mojej zamordowanej przez Niemców siostry. Ma ona dopiero cztery i pół roku i mówi po angielsku i po włosku, a ja zacząłem ją uczyć mówić po polsku za pomocą piosenki “Wlazł kotek na płotek”, czy też wierszyków o Smoku Wawelskim albo o Panu Twardowskim według Mickiewicza. Ale cała ta nauka pochodzi wyłącznie z mojej pamięci. W Rzymie nie mogę znależć żadnej książeczki dla dzieci po polsku. Ostatnio malutka Stefania znalazła się w szpitalu z powodu zapalenia wyrostka robaczkowego. Ksiądz, który odwiedza chorych w tym szpitalu zaszedł również do Stefanii i ta spryciara dość szybko zorientowała się, że ksiądz jest Polakiem i zaśpiewała mu “Wlazł kotek na płotek”. Ksiądz rozpłakał się. Od tej pory odwiedzał ją wielokrotnie każdego dnia i opowiadał jej wspaniałe polskie legendy. Dał jej w prezencie polski kalendarz ścienny z ilustracjami i wierszami pochodzącymi z polskich bajek i legend. Teraz Stefania jest już w domu ale każe mi kontynuować te opowieści. ” Jak wyglądał Twardowski?, a co się stało ze smokiem wawelskim?”  Skąd ja mam to wszystko wiedzieć? Czy możesz mi w jakiś sposób pomóc, przysłać nam jakieś książeczki dla dzieci. Bedę Ci bardzo zobowiazany…
Życzę Ci wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.
Jurek
P.S. Przepraszam za niezbyt dobry język ale ja nigdy w pisaniu listów nie byłem orłem.”


Dwa tygodnie póżniej przyszła odpowiedż:
“Drogi Jurku, bardzo poruszył mnie Twój list z 14 stycznia i dziękuję Ci całym sercem za wszystko co mi opisałeś. To jest wspaniałe, że Twoja wnuczka zainteresowała się polskimi piosenkami i legendami. Oczywiście, że pomogę Ci wzbogacić w tej dziedzinie zasoby Twojej pamięci.
W Rzymie będę od 3 do 8 marca. W tym czasie muszę spotkać się nie tylko z Toba lecz również ze Stefanią. Zadzwoń do mojego sekrtetarza, księdza Dziwisza – on nasze spotkania zorganizuje.
Na ten Nowy Rok przesyłam najlepsze życzenia Tobie i Twojej Rodzinie ze szczególnym podkreśleniem dla Stefanii, wszystkiego najlepszego.
Karol”


Jurek otrzymał ten list z pokaźną paczką pełną książek dla dzieci i zaczął je czytać jedna po drugiej.
Początkowo tłumaczył Stefanii na angielski i włoski, z czasem tłumaczył coraz mniej… W marcu zostali oboje zaproszeni na herbatkę do Polskiego Kolegium na Aventina i tam Stefania po raz pierwszy zobaczyła kardynała Wojtyłę. Nie zrobiły na niej wrażenia purpury i dostojne dekoracje miejsca, dla niej najważniejsze było, że wyciagnął do niej rękę i przywitał ją bardzo serio, po czym uniósł do góry, pocałował w oba policzki i siadając wziął ją na kolana.
- Jesteś Mała Tesia, dobrze, tak cie będę nazywał. Potem, jak urośniesz, będziesz Tesia. Tak w Polsce mówimy na Stefanie. Zgadzasz się?
- Tak – zgodziła się – a ty jesteś wujek Lolek.
- Też się zgadzam – powiedział Kardynał. I tak zaczęła się ich wielka przyjażń.

*

Pażdziernik w Rzymie to jeszcze nie jesień ale już pięknie tam przemija lato. Szczególnie w parku wokół Villa Borgese. Stary Rzym otoczony laskiem piniowym i Nowym Rzymem. Dentysta rodziny Klugerów miał swój gabinet niedaleko parku, raczej bliżej ogrodu zoologicznego, co było dobrym punktem na przyciąganie klientów. Napis nad wejściem do gabinetu był na przeciw wyjścia z ZOO. Ale tego dnia Jurek Kluger nie widział nic, ani tego parku, ani pięknych kilkusetletnich fontann, ani też ZOO, które tak chętnie odwiedzał z Małą Tesią. Ten ząb, który należało wyrwać juz rok temu, co było ostatnim stopniem do zainstalowania protezy, tym razem zdecydował za Jurka. Nie było rady. Kiedy obolały wcisnął się w fotel, a Vittorio gderał swoje “A nie mówiłem? Rok temu mówiłem.”, weszła pielęgniarka i powiedziała: “Wybrali papieża”. Kogo?, zapytal Vittorio. Nie wiedziała. Kazał przynieść radio włączone na RAI UNO i powrócił do Klugera.
I za chwilę usłyszeli zapowiedż spikera, że …już wychodzą na balkon.
- Habemus Papam!

Chrzest Tesi - Castel Gandolfo 1981
Kiedy padło nazwisko kardynała dentysta zaniemówił a pacjent wrzeszczał. A właściwie wykrzykiwał jakieś słowo, może po żydowsku, może po angielsku, tego Vittorio nie rozumiał. Lolek!!! – tak mniej wiecej brzmialo to słowo. Dziwne, niezrozumiałe. Ale najdziwniejsze, ze nagle ustał ból zęba i tego dnia nie było szansy na żadne perforacje: pacjent wstał z fotela i wybiegł z gabinetu. Jeszcze tego wieczoru jadł kolację na Watykanie.

*

Renee – żona Jurka Klugera pochodzila z rodziny katolickiej, ale mieszkali na Zatybrzu, bliżej synagogi.Jurek za bardzo religijny nie był, ale trzymał się bliżej żydowskiej diaspory, tam też otrzymała wychowanie ich córka, Linda. Ze Stefanią był problem. Coraz bardziej stawała się Polką, babcia ciagnęła w strone Koscioła, a Wujek Lolek wywierał coraz wiekszy wpływ na wychowanie dziewczynki. Ochrzczona została w wieku 11 lat. W Castel Gandolfo. Ochrzcił ją Wujek Lolek. W rok póżniej, doskonale przygotowana przez watykańskie siostry, przystapila do Pierwszej Komuni. Uroczystość miała miejsce również w Castel Gandolfo. Komunię otrzymała od Wujka Lolka. Bierzmowanie też.

No i spotykali się, kiedy tylko to było możliwe. Przyjeżdżali na każde święta, na zwykle kolecje, czasami  ot, po prostu, żeby pospacerować. Mała Tesia dorastała i coraz wiecej miała wspólnych z Wujkiem sekretów.
- No a masz tam jakiegoś chłopaka? – zapytał Wujek Lolek, doskonale wiedząc jaką otrzyma odpowiedż. Od jakiegoś czasu panna Tesia coś chciała mu wyznać.
- Mam.
- No to go przyprowadż.
Był przystojnym blondynem, Szwedem, synem dyplomaty i, co akurat papieżowi nie robiło różnicy, protestantem. Chłopak był rzeczowy, bardzo dobrze wychowany i dobrze przygotowany do prowadzenia konwencjonalnej rozmowy. Był ze dwa razy i wiecej go Tesia nie przyprowadziła.

Castel Gandolfo 1997 - Ślub Tesi i Edwarda
Ale podczas którejś tam kolejnej wizyty Wujek Lolek spostrzegł, że tym razem panna Tesia nosi w sercu coś poważnego.
- No to jak, przyprowadzisz go? – zapytał.
- Kogo?
- Ty wiesz lepiej – odpowiedział.

I przyprowadziła. Tym razem katolik. Australijczyk. I gadułka. Już podczas pierwszego spotkania chciał opowiedzieć Ojcu Świętemu wszystko o sobie o rodzinie. I byłby opowiedział, gdyby nie ograniczony czas papieża.

No to nastepnym razem chłopak lepiej sie przygotował i nadal bardzo chciał dobrze wypaść. Tesia była zapatrzona i dumna, kiedy widziała jak Wujek słucha go uważnie. Chłopak opowiadał o dziadku, że to był wspaniały człowiek, że był skautem i że najwiekszym jego marzeniem było dopłynięcie jachtem do Polski. Polskim jachtem. Było coś w tym chłopcu, co ujęło papieża.

- Jak się nazywał twój dziadek – zapytał chlopaka.
- David Walsh.
- A na jakim jachcie tak wędrował?
- Na “Zjawie”.
- O, to z Wagnerem? Znam tą historię – powiedział Ojciec Święty. – To ty jesteś synem córki czy syna Dawida Walsha.
- Syna, ja też jestem Walsh. Robert Walsh.

Ślub odbył się we wrześniu 1997 roku w Castel Gandolfo.
Sakramentu małżeństwa udzielił Jan Paweł II.
Stefania i Edward Walsh mieszkają w Polsce.

Zbigniew Turkiewicz

P. S. Historia Dawida Walsha zakończona, ale opowieści z morza nadal będę snuł.
Do opracowania tej historii wykorzystałem książki:
Darcy O’Brien “The Hidden Pope”
Anna Rybczyńska (na podstawie pamiętników  Davida Walsha)  “Marią do Polski”
Władek Wagner “By the Sun and Stars”

9 comments:

  1. Nie moglem sie oderwac od lektury :)

    Dzieki Leszek

    ReplyDelete
  2. Należy popularyzować nietuzinkowe historie WSPANIAŁYCH LUDZI!
    Po prostu trudno jest się "oderwać od tej lektury " jak pisze mój Poprzednik.

    ReplyDelete
  3. Ta opowieść to jest jak powieści Szklarskiego o Tomku czytane przeze mnie 20 lat temu, jak najlepszy film w kinie, jak programy Toni Halika o jego podróżach, jak najlepsze spotkanie z przyjaciółmi przy piwku i jak blog Biszopa o zapomnianych Polakach
    Dzieki Zbyszku

    ReplyDelete
  4. Serce cos sciska jak pomysle ze mam szczescie dopisac
    przyslowiowa kropke nad "i" praca moja nad tablica pamiatkowa Wladyslawa Wagnera .

    Dziekuje za piekna robote Zbyszku.
    Janusz K

    ReplyDelete
  5. Przypominam wszystkim, że to jest mój blog czyli Leszka Nowocienia. Podziękowania dla pana Zbyszka proponuję wysyłać na www.polonialife.ca Wtedy trafią do niego bo wątpię, żeby zaglądał tutaj. Tam też jest oryginał tego artykułu.

    ReplyDelete

Kochani!!! Podpisujcie się chociaż imieniem!
Niech wiem, kto do mnie pisze!
Bo włączę opcję z koniecznością rejestracji...