Wednesday, August 31, 2011

No i popłynęli...

Coś mi się wydaje, że ktoś (lub coś) bardzo dba o to, żebym miał co pisać na blogu.:)))

Będzie o naszym pierwszym po 13 miesiącach pływaniu. A było to tak...

Magda i Michał
Na to sobotnie pływanie umawialiśmy się z Michałem i Magdą od jakiegoś czasu. Ostatni weekend to był tzw. długi weekend a oni mieli komu "sprzedać" obie córy więc ustaliliśmy, że w sobotę płyniemy do Cowes. Żeby nie było za prosto to pokiełbasiły mi się wolne dni. Myślałem, że wolny jest piątek i będę miał czas popoprawiać na jachcie wszystko to o czym zapomniałem. Dwa dni przed weekendem oświecono mnie, że wolny jest poniedziałek i w związku z tym, goście przyjadą nie nieprzygotowany jacht. Trochę się wkurzyłem ale z drugiej strony nie było tragedii. Wszystkie poprawki nie były pilne. Bez dokręconego haczyka przy schodkach czy zamontowanej klapy od szafki kuchennej też można było żeglować. Wprawdzie można było stracić zęby schodząc do środka albo w przechyle skończyć z nożem między żebrami, ale nie bądźmy drobiazgowi :))) Jacht nadawał się do żeglugi i to było ważne. A przynajmniej wydawało mi się, że się nadawał...


Wyszliśmy z mariny ok. 11, razem z wysoką wodą. W górę poszedł grot na drugim refie i "marszowy" fok. Wiało 3B, stan morza 2. Na niebie piękne słoneczko, gdzieniegdzie jakaś chmurka. Drugi ref na grocie założyłem jeszcze przed wyjściem. Powody były dwa: po pierwsze - niesprawdzona łódka. Uznałem, że po roku stania na kołkach lepiej powoli rozpędzać się z pływaniem. A po drugie - i tak miało się rozwiać do 5B. Wprawdzie prognozy zapowiadały wzrost wiatru w połowie dnia więc miałem nadzieję, że przesiedzimy ten czas w "Anchor Inn" w Cowes. W każdy razie uznałem, że lepiej mieć do zmiany tylko foka, zamiast obu żagli i dlatego założyłem zarefowanego grota.

Wyjście na wysokość Portsmouth zajęło nam mniej więcej godzinę. I tyle samo wisiał na sztagu fok. Już będąc w wyjściu z zatoki, przed wypłynięciem na Kanał patrzyłem z niepokojem na rozbudowujące się na zachodzie ciemne chmury. "Szły" w naszą stronę powoli ale nieubłaganie. A do tego zaczynało coraz bardziej wiać. Kiedy po raz kolejny Saoirse przechyliła się na tyle, że zaczęła brać wodę burtą pomyślałem, że przyszedł czas na mniejszy żagiel na dziobie. Chciałem postawić foka 3/4 ale Marzenie wpadł w ręce worek z fokiem sztormowym. Pomyślałem, że trochę za mały, ale... I tak miało się bardziej rozwiać, a że bardzo nie chciało mi się pchać na dziób raz jeszcze, więc zacząłem zakładać na sztag tego sztormowego. Zanim skończyłem mieliśmy mini-sztorm całą gębą. W ciągu 10 minut mieliśmy wiatr 6-7B, fala z prawie żadnej urosła do prawie metra a widoczność spadła do 100 metrów. Nie powiem, żeby mnie to zaskoczyło bo z daleka było widać, co się szykuje ale przyszło trochę szybciej niż się spodziewałem. Przez pół godziny płynęliśmy tylko na grocie. Po tym czasie nawałnica przesunęła się na wschód i wszystko wróciło do normy. Do normy czyli mogłem postawić foka sztormowego :)) Za to kiedy obejrzałem się za siebie - widok był dość niezwykły. Tam gdzie powinna być Southsea i nasza marina widać było szarą ścianę.

Pół godziny nawałnicy wystarczyło, żeby rozgadało się radio na kanale bezpieczeństwa. Słyszałem trzy lub cztery wzywania o pomoc. Po drodze do Cowes minęliśmy jeden jacht holowany przez ratowników. Wywiązała się między nami krótka dyskusja na temat kondycji współczesnego społeczeństwa. Obrazek jak przedstawiał ten jacht był żałosny. I nie dlatego, że był tak zdemolowany przez morze. Nie, warunki nie były aż tak ciężkie. Jacht przedstawiał żałosny widok bo miał żałosnego skipera. Wymogi bezpieczeństwa wymagają, żeby w przypadku wzięcia na hol jeden z ratowników przeszedł na pokład holowanej jednostki i przejął ster. Przynajmniej przypuszczam, że takie są te wymogi bo w tym przypadku tak było. Problem w tym, że skiper tego jachtu chyba uznał, że skoro są pod opieką profesjonalistów to jego obowiązki się skończyły. A co za tym idzie na całym jachcie był burdel na kółkach. Grot złapany jednym krawatem wyglądał jak baleron, niezwinięta genua łopotała przed dziobem a skiper w kokpicie gaworzył z ratownikiem. Szczególnie ta genua wyprowadziła mnie z równowagi, bo nawet jak zepsuł się roller to przecież mógł ją zrzucić na pokład. Zresztą... następny post będzie o zaniku czegoś, co zwane jest dobrą praktyką morską.

My, w każdym razie, popłynęliśmy w kierunku Cowes. Wiatr trochę się uspokoił co nie znaczy, że zelżał. Za to mnie w duszy śpiewały skowronki. Od samego początku Saoirse pięknie słuchała się steru. A co najważniejsze przez cały czas można było sterować jednym palcem. Nie przesadzam. Nie miałem zbyt wielu okazji popływać naszym jachtem w wietrze 6B+ i mocno się obawiałem jak będzie się zachowywać. W jeszcze lepszy humor wprawiły mnie pochwały Saoirse wygłaszane przez Michała. Michał jeszcze do niedawna miał Sigmę 33, czyli mój wymarzony jacht. I teraz, kiedy opowiadał jak przy mocniejszych wiatrach musiał walczyć ze sterem na swojej Jupie ( i to bez względu na ustawienie żagli) i jak bardzo Saoirse różni się pod tym względem "na plus" - było tak, jakby ktoś lał miód na moją duszę. A nawet "mniodek" :)))

Dochodzimy do sedna wydarzeń tego dnia. Jakieś pół mili przed Cowes odpaliliśmy silnik i pojechaliśmy na skróty przez "bojowisko" (kotwicowisko, tylko z bojami :)))). Ruch w wejściu do Cowes był niesamowity. Ostatni długi weekend w roku, całkiem pomyślne prognozy (które się nie sprawdziły, ale to już szczegół) sprawiły, że chyba wszystko co pływało na Solencie postanowiło wpaść do Cowes na piwo tej soboty. A do tego jakieś wyścigi powerboatów czy coś... Masakra!!! A nam w samym środku tego cyrku gaśnie silnik. Silniki diesla nie gasną tak sobie. Ich konstrukcja jest, mniej więcej, tak skomplikowana jak konstrukcja cegły, więc jak taki silnik gaśnie sam z siebie to znaczy, że mamy kłopoty. Od razu wiedziałem jaka jest przyczyna. Taka mianowicie, że skiper jachtu Saoirse jest dupa nie armator. Silnik zgasł bo zapchał się układ paliwowy a układ się zapchał bo jestem leniwy. Jeszcze przed zrzuceniem jachtu na wodę zauważyłem, że w separatorze jest woda. Separator to taki filtr paliwa, który oprócz swojej normalnej roli, czyli czyszczenia paliwa ze wszystkich farfocli powoduje, że oddziela się też woda w nim zawarta. Woda zbiera się w specjalnej szklanej kopułce, która ma kranik do jej spuszczania. Kiedy zobaczyłem tą wodę (jeszcze przed wodowaniem) pomyślałem, żeby wylać całe paliwo z baku. Cała kopułka separatora była brudna od osadu. Ten osad to organizmy rozwijające się w dieslu. Tak, dla mnie też to było niespodzianką, że w czymś takim jak ropa coś żyje. Wiedziałem, że powinienem posłuchać się opinii wyczytanych w kilku różnych miejscach i pozbyć się całego starego paliwa, wlać nowe i wymienić filtr. Ale tego nie zrobiłem. Spuściłem całą wodę z kopułki i na tym się skończyło. Kiedy silnik zgasł powiedziałem Michałowi, żeby płynął na szerszą wodę, z dala od tego cyrku, a sam zniknąłem w piwnicy. Na szczęście mam w zwyczaju do ostatniego momentu trzymać postawionego grota. Po pierwsze dla bezpieczeństwa (jak widać się przydało) a po drugie... z postawionym żaglem jacht nie kołysze się tak na fali i żegluga na silniku jest o wiele przyjemniejsza. Jak tylko zdjąłem pokrywę silnika zobaczyłem, że kopułka separatora znowu jest pełna wody. Niestety Owen, poprzedni właściciel Saoirse podłączył bak na diesla w taki sposób, że paliwo jest brane z dna zamiast syfonem od góry. Jest to coś czego nie przeskoczę - wymiana baku nie wchodzi w grę. Za duże koszty. Tak długo jak miałem świeże paliwo nie było kłopotu. Niestety tym razem miałem stare paliwo, z którego prawdopodobnie wytrąciło się dużo wody. A ta jako cięższa zbierała się na dnie. Podejrzewam, że silnik ciągnął mieszankę wody z paliwem w którym wody było więcej niż ropy. Dobrze, że te stare diesle nie są takie podatne na jakość paliwa jak współczesne. Mógłbym rozwalić wtryskiwacz albo jakąś inną cholerę. Zlałem wodę z kopułki i silnik znowu zaskoczył. Popynęlimy znowu w kierunku Cowes wołając przez radio Marinę Yacht Haven. Okazało się, że u nich nie ma miejsca. Po wywołaniu dwóch pozostałych marin dopadła nas smutna rzeczywistość: nici z piwa w Anchor Inn. W całym Cowes nie ma wolnej nawet boi nie mówiąc o miejscu przy kei. P chwili dyskusji zdecydowaliśmy, że idziemy do Portsmouth. W marinie pod Spinnaker Tower zawsze jest miejsce a zaraz za bramą zatrzęsienie pubów i restauracji.

Jak zdecydowaliśmy, tak zrobiliśmy i za jakieś dwie godziny zbliżaliśmy się do podejścia do Portsmouth. Odpaliliśmy katarynę i poszedłem do masztu zrzucać grota. Do Portsmouth nie wolno wchodzić na żaglach a poza tym podejście było prawie dokładnie pod wiatr więc postawiony grot tylko by nam przeszkadzał. Jeszcze wtedy myślałem, że zgaśnięcie silnika było spowodowane wodą w separatorze. Kiedy w połowie zrzucania grota znowu zgasł silnik wiedziałem, że zapchany jest filtr. Później okazało się, że nie tylko filtr ale to było później. Tym razem nawet nie próbowałem go odpalić. Postawiliśmy z powrotem żagle i popłynęliśmy do domu. Z bardzo oględnych wyliczeń wychodziło mi, że do Langstone Harbour wejdziemy dokładnie na niskiej wodzie a to oznaczało, że w czasie manewrów nie będę się musiał przejmować prądami. Zaraz na końcu kanału wejściowego, po obu jego stronach, stoją pomosty do których przybija prom kursujący w poprzek wejścia. Postanowiłem przybić do zachodniego pomostu i powalczyć z silnikiem. Jeśli nie udałoby się go odpalić to mogłem poprosić albo marinę, albo Harbour Mastera o zaholowanie mnie do naszej kei.

Wiatr miałem odpychający, wiejący dokładnie prostopadle do pomostu więc podejście powinno być proste. Całą drogę zastanawiałem się jak to zrobić. Ostatni raz na żaglach podchodziłem do pomostu na egzaminie na sternika (uwalonym zresztą w pięknym stylu, ale o tym będzie innym razem :))). Wymyśliłem sobie cały manewr całkiem nieźle tylko z realizacją było gorzej. Pierwsze podejście mi nie wyszło bo za szybko płynąłem. Nasza łódeczka jest po prostu wyścigówką i nie wziąłem tego pod uwagę. Drugie podejście zrobiłem już wolniej ale tym razem wiaterek się troszkę odkręcił i luz na grocie był nie do końca luzem. Żagiel złapał dołem trochę wiatru i znowu prędkość była za duża. Mimo to cuma poszła na ląd. Jachtem mocno szarpnęło ale żadnych zniszczeń nie było. Czyli, w sumie to manewr wyszedł poprawnie, nie ? :)) Ok, spójrzmy prawdzie w oczy - wyszedł tragicznie ale będzie lepiej. Obiecałem sobie, że to poćwiczę. Wysłałem załogę do restauracji a sam zabrałem się za wymianę filtra paliwa. Miałem nadzieję, że to on jest powodem kłopotów a chciałem za wszelką cenę dojść do mariny o własnych siłach. Taka głupia ambicja. Kiedyś mój przyjaciel opowiedział mi historię jego sąsiada, który całą noc wymieniał pierścienie na tłoku w jego Junaku (motocykl) bo się uparł, że dojedzie do domu o własnych siłach. I nie byłoby w tej historii nic szczególnego gdyby nie to, że sąsiad robił ten remont na krawężniku, pod uliczną latarnią, kilkaset metrów od własnej furtki. Zajęło mu to całą noc, żona donosiła mu kanapki i kawę ale zrobił. Pamiętam, że jak pierwszy raz o tym usłyszałem to pomyślałem, że ja kiedyś też będę taki twardziel. No i miałem szansę :)) Wymieniłem filtr ale okazało się, że silnik dalej nie chce zaskoczyć. A to oznaczało, że albo cały układ jest zapchany albo źle zalałem układ paliwowy i pompa nie może zassać paliwa. Ponieważ zbliżała się noc,  za dwie godziny prąd pływowy w miejscu, w którym stałem miał mieć przynajmniej 5 węzłów, a do tego ten akurat pomost nie należy do najbezpieczniejszych miejsc - zdecydowałem się wołać harbour mastera o pomoc. Moja wersja historii o remoncie silnika pod uliczną latarnią będzie musiała jeszcze poczekać :)))). Kiedy harbour master przypłyną po mnie okazało się, że miałem szczęście. Pięć minut później i zamknęliby kramik. 15 minut holowania i staliśmy przy pomoście przed śluzą do naszej mariny. I to w sumie tyle.

Nazajutrz cały dzień walczyłem z układem paliwowym. Przede wszystkim zlokalizowałem zator. Zatkana była rurka wychodząca ze zbiornika paliwa. Odetkanie jej mogło odbyć się tylko w jeden sposób. Odkręciłem jej koniec przy filtrze paliwa, tylko z tej strony miałem do nie dostęp i... hejnał. Nigdy nie przyzwyczaję się do smaku diesla w ustach. Za to kiedy przez pół długości jachtu usłyszałem bulgotanie w baku wiedziałem, że jestem na dobrej drodze. A potem zrobiłem z tym zakichanym układem wszystko to, co miałem zrobić przez ostatnie dwa lata. Powymieniałem wszystkie uszczelki, podokręcałem wszystko, wstawiłem w układ specjalną pompkę do odpowietrzania. Po tych zabiegach silnik odpalił po trzech obrotach. Zostawiłem go na godzinę pracującego na 3/4 ciągu . Sprawdziłem potem wszelkie połączenia. Żadnych przecieków. Zęza podsilnikowa też sucha. Niniejszym oświadczam, że mamy w pełni sprawny silnik. Aby to osiągnąć musiałem usunąć z jego otoczenia wszelkie ślady działalności poprzedniego właściciela ale opłacało się. Teraz na serio mogę powiedzieć, że ufam naszej katarynie.

Thursday, August 25, 2011

Wodowanie

Matko jedyna, trzy tygodnie mnie tu nie było. To znaczy - byłem, ale nie miałem siły nic skrobnąć. Za dużo pracuję... Albo inaczej - pracuję tyle samo, tylko organizm już nie ten. Trochę go za bardzo "sterałem" goniąc te swoje marzenia. A najgorsze jest to, że jeszcze przynajmniej rok nie mogę mu dać odpocząć. Jeśli Wielki Plan ma wyjść, to nie mogę sobie jeszcze odpuścić. Ale o tym... sza!

A teraz do sedna. Znowu mamy pływający jacht!!!! Aż się wierzyć nie chce po tych 13 miesiącach. Nie obyło się bez przygód. Był tygodniowy poślizg wynikający z tego, że w Anglii klient ma zawsze rację. Nawet jak gada pierdoły. Ale wiecie co? Nie ma o czym mówić. Ważne, że w końcu pływamy. Wyszliśmy w niedzielę na próbne pływanie. Założyłem grota i genuę nr 2. Wiało tak 3B. A nasza łódeczka płynęła ponad 6 węzłów. Napisałem swojemu kapitańciowi, że ja chyba nie lubię pływać na powolnych łódkach.

Najlepsze jest to,  że nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia. Nagrałem film na telefonie ale nie mogę go poskładać. Okazało się, że Movie Maker nie czyta mp4. Nic to, film będzie później.