Wednesday, September 28, 2011

Inspiracje: Matt Harding

Pomyślałem, że spróbuję opisać ludzi, którzy mnie inspirują. Ludzie, dzięki którym otwierają się, ukryte do tej pory, klapki w moim mózgu. Już teraz wiem, że to będzie cykl więc publikował go będę pod wspólnym tytułem: Inspiracje.

Zaczęło się chyba od Matt'a Harding'a. Na pierwszy jego klip na Youtubie trafiłem pewnie jak wszyscy inni. Ktoś mi wysłał linka z tekstem w rodzaju: "widziałeś tego tańczącego kolesia? Niezły model!!!". Jeśli jakimś cudem jeszcze nie wiecie o kim mówię to obejrzyjcie sobie jego pierwszy klip.




Jeśli nie znacie tej historii to oto ona.

Matt Harding jest Amerykaninem. Sam siebie określa jak obibok i leń. Jedyną rzeczą, na której się zna to gry komputerowe. Mając dwadzieścia kilka lat dostał pracę jako edytor w jednej z australijskich firm wydających gry komputerowe. Zrezygnował po jakimś czasie bo jak sam stwierdził, nie miał ochoty poświęcić dwóch lat życia na produkcję gry, w której bohater ma za zadanie zabić jak największą ilość ludzi. Nie mając absolutnie nic do roboty i żadnych konkretnych planów na przyszłość postanowił wrócić z Australii do Stanów okrężną drogą. Za zaoszczędzone pieniądze kupił abonament lotniczy na podróż dookoła świata i wyruszył. Przed wyjazdem założył stronę internetową, na której zamieszczał krótkie informacje gdzie jest i co robi. Stronę zatytułował  wherethehellismatt.com , czyli "gdzie-do-diabła-jest-Matt.com".

Wszystko zaczęło się w Hanoi, w Wietnamie. Poprosił swojego znajomego, żeby nakręcił go na tle wietnamskiej ulicy. Miał być krótki film do wrzucenia na stronę. Ponieważ ujęcie było nudne, znajomy zasugerował, żeby Matt odtańczył ten taniec, który miał w zwyczaju tańczyć kiedy czekali w stołówce na lunch. (obaj pracowali w tej samej firmie w Australii). Chodziło o to, że Matt miał w zwyczaju w bardzo specjalny sposób "poganiać" osobników wstrzymujących kolejkę. Jeśli ktoś zbyt długo zastanawiał się jakie potrawy ma położyć na swoją tacę, Matt stawał obo niego i odstawiając głupkowaty taniec, mruczał: "Jestem głodny... pośpiesz się... zaraz tu umrę z głodu, i to będzie twoja wina... " i tak dalej w tym stylu. Matt uznał, że to świetny pomysł i od tej pory w każdym nowym miejscu nagrywał podobny klip. Tak narodził się Tańczący Matt.

Po powrocie do domu zmontował krótki film ze wszystkim scenami i wrzucił na swoją stronę. Wtedy jeszcze nie było Youtube. Dajecie wiarę?! Osiem lat temu jeszcze nie było Youtuba!!! Czy ktoś z was wyobraża sobie teraz świat bez Youtube i podobnych portali?! Przez kilka miesięcy niewiele się działo. Aż w pewnym momencie jego serwer eksplodował. Nagle, zupełnie bez zapowiedzi, jego film miał po 20 tys. "uderzeń" dziennie. Z dnia na dzień stał się sławny. Zaczął dostawać maile od naprawdę sławnych ludzi, a za nimi posypały się zaproszenia z różnych programów telewizyjnych. Chłopak oczywiście skwapliwie korzystał z tych zaproszeń i nie ma mu się co dziwić.

Ale jeden mail był szczególny. Napisał do niego przedstawiciel firmy produkującej gumę do żucia Stride. Ich propozycja była dość szczególna. Zaproponowali, ni mniej ni więcej, że zapłacą za jego kolejną podróż i nie chcą w zamian nic więcej, poza umieszczeniem na końcu filmu informacji o tym fakcie. Czy ktoś z was by nie skorzystał? Nie ma chyba takiej osoby, nie? I tak się stało, że w niespełna dwa lata po powrocie z pierwszej podróży, Matt wyruszył w następną. Budżet przeznaczony przez sponsora miał oczywiście swoje granice ale i tak udało mu się być w 42 różnych krajach.  Efektem był kolejny film.


I nie byłoby w tym filmie nic szczególnego gdyby nie jedna scena. Chodzi o ujęcie tańczących z Mattem dzieci w małej wiosce gdzieś w Rwandzie. Gdyby nie ta scena i to, co z niej się potem urodziło, cały ten film byłby niczym więcej, niż dokumentacją podróży szczęściarza, któremu udało się zwiedzić kawał świata za czyjeś pieniądze.

A było to tak. Matt wylądował w Rwandzie zupełnie przypadkiem. Zresztą wiele ciekawych rzeczy jest dziełem przypadku. Czekając na lot w jakieś inne miejsce pojechał ze znajomym, który tam mieszkał, zwiedzić kawałek okolicy. Oczywiście był świadomy co się zdarzyło w Rwandzie. Zresztą był tam w 12 rocznicę tragicznych zdarzeń. Zatrzymali się w jakieś małej wiosce. Matt stwierdził, że nakręci tutaj scenę tańca - może przyda się w ostatecznej wersji filmu. Zanim skończył pierwsze ujęcie wszystkie dzieciaki, które były w zasięgu wzroku tańczyły razem z nim. Zanim skończył trzecie ujęcie, otoczony był przez wszystkie wioskowe dzieci i połowę dorosłych. Wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie go ten taniec w Rwandyjskiej wiosce zaprowadzi.

Wszystko zaczęło się po powrocie do domu. Te Rwandyjskie dzieci ciągle do niego wracały. W myślach, oczywiście. Im dłużej o nich myślał, tym bardziej krystalizował mu się w głowie nowy pomysł. A przyszło mu do głowy, żeby znowu wyruszyć w świat i znowu zatańczyć w różnych dziwnych miejscach. Tylko tym razem postanowił zaprosić do tańca innych. Dostawał mnóstwo maili z całego świata. Pisali do niego fani prosząc, żeby odwiedził ich jeśli będzie w okolicy. Napisał do Stride pytając, czy nie zasponsorowaliby mu kolejnej podróży. Odpowiedź była pozytywna i pomysł zaczął nabierać realnych kształtów. Umieścił informację na swojej stronie wraz z formularzem zgłoszeniowym, wysłał maila do wszystkich tych, którzy do niego dotąd napisali i, po chyba 8 miesiącach, przyszedł czas realizacji pomysłu. A oto efekt czyli trzeci film.


No dobra, ale gdzie tu inspiracje, ktoś zapyta?
Myślę, że dotarło do mnie, że świat jest inny niż ten, który sprzedają nam media. Nie ma w nim strachu, nie ma zawiści, nie ma wyścigu szczurów. Jest za to mnóstwo zwykłych ludzi, którzy chcą się po prostu powygłupiać. Tak jak ja to często robię, bo bardzo lubię słuchać jak Marzena się śmieje. Pewnie dlatego niemalże zawsze oglądam ten trzeci film śmiejąc się przez łzy. Bo jak napisał jeden z fanów w komentarzach pod filmem:

"Matt, dzięki tobie znowu uwierzyłem, że jednak jest dla nas jeszcze jakaś nadzieja..."

I choć nadzieja jest matką głupich to myślę, że to będzie najlepsza puenta tego postu.

Wednesday, September 21, 2011

Szkółka niedzielna

W zeszłą niedzielę zainaugurowaliśmy niedzielną szkółkę. Wprawdzie niedzielna ona była tylko w zeszłą niedzielę, bo w przyszłości ma być bardziej weekendowa niż niedzielna. (ile razy można użyć słowa "niedzielna" w trzech zdaniach?!)

Tajemnicy wielkiej nie ma. Zabraliśmy się za trochę bardziej systematyczne wdrażanie Marzeny w tajniki żeglarstwa. Od teraz, w co drugi weekend, wychodzimy na wodę na dwie godziny i ćwiczymy. Dlaczego w co drugi weekend i dlaczego tylko na dwie godziny? Ano odpowiedź jest prosta - pływy. Cykl pływów układa się w dosyć szczególny sposób. W generalnym ujęciu wygląda to tak: w jeden weekend wysoka woda jest w okolicy godziny jedenastej a niska około piątej. W następny weekend jest dokładnie odwrotnie - niska przed południem a wysoka przed wieczorem. Wszystko dzieje się w cyklu dwutygodniowym. A to oznacza, że w co drugi weekend nie ma co się szykować na jakieś dłuższe pływanie. Powodów jest kilka.
Po pierwsze nasza marina jest zamknięta trzy godziny dookoła niskiej wody. W wejściu zamontowane są specjalne wrota, które zatrzymują wodę w marinie. Dzięki temu jachty nie siadają na dnie. To oznacza, że na wodę można wyjść tylko przez sześć godzin w dwunastogodzinnym cyklu.
Po drugie - te sześc godzin jest bardzo umowne. Żeby wyjść z zatoki na Kanał trzeba pokonać jakieś pół mili wąskiego przejścia. A w czasie przypływu prąd potrafi osiągnąć prędkość 5 węzłów. Nasz silnik nie dałby rady pod taki prąd. Tak więc wyjście na szerokie wody możliwe jest najwcześniej na godzinę przed wysoką wodą. Wszystko się wtedy uspokaja, woda w zatoce niemalże się nie rusza. Oczywiście problem nie istnieje w czasie odpływu - prąd jest wtedy korzystny, właściwie sam nas wynosi na szerokie wody. Silnik jest tylko po to, żeby utrzymywać właściwy kierunek. Taka jest zresztą filozofia pływania na wodach pływowych. Tak wykorzystać naturę, żeby jak najbardziej nam pomagała.

Tak więc, w co drugi weekend wyjście na kanał jest możliwe dopiero po południu. To oznacza, że albo wychodzimy na noc, albo siedzimy w porcie. No więc... wybraliśmy trzecią opcję. Wychodzimy na godzinę przed wysoką wodą, przez dwie godziny intensywnie ćwiczymy i wracamy "do domu" godzinę po HW. Przez te dwie godziny woda w zatoce jest właściwie nieruchoma a to oznacza, że przy manewrach Marzena nie musi zwracać uwagi na prąd. Poza tym dwie godziny intensywnych ćwiczeń to i tak dużo. Pierwsze zajęcia pokazały, że dla kogoś "zielonego" ładunek informacji do ogarnięcia jest tak duży, że po tym czasie przestaje przyswajać.

Zajęcia inauguracyjne były raczej proste. Ustawianie jachtu na różnych kursach względem wiatru. Jak się nazywają poszczególne kursy i jak należy wtedy ustawić żagle. Wystarczyło na dwie godziny. A do tego jeszcze przed wypłynięciem Marzena sama zajmuje się jachtem od początku do końca. Stawianie żagli, cała "sznurkologia", refowanie na sucho itd. Jeszcze trochę czasu minie zanim jej pozwolę wyjść i wejść do mariny ale jestem dobrej myśli. Ma dziewczyna ambicję :))

Monday, September 12, 2011

Gibraltar V

Tak się jakoś złożyło, że zapomniałem dokończyć opowieść z rejsu na Gibraltarze. Więc kończę. Tu są poprzednie odcinki:


Miało być o delfinach w osobnym poście ale po takim czasie myślę sobie, że i tu się zmieści. Zaczęło się w ciągu dnia. Gdzieś na horyzoncie pojawiły się malutkie przecinki. Kapitańcio, jako miejscowy, wiedział od razu co to jest. Gdyby nie on, to zauważyłbym delfiny dopiero przy samej burcie. A tak miałem szansę zobaczyć jak stado tych niesamowitych zwierząt wygląda z wielu ujęć. Kiedy w końcu do nas dopłynęły zabawy było na dobre 15 minut. Było tak, jak we wszystkich książkach, które do tej pory przeczytałem. Tylko, że lepiej bo widziałem wszystko na własne oczy :)) Było przepływanie wzdłuż i pod jachtem, skakanie przed dziobem, piruety na ogonie i fikołki. Cieszyliśmy się jak dzieci. Krzysiek nazywa je "psiaki" i jest do bardzo dobre określenie. Przypominają kilkumiesięczne szczeniaki. A przy tym budzą respekt. Albo raczej podziw. Niewiele widziałem zwierząt, które wyglądałyby tak naturalnie w swoim żywiole. Nawet lecące ptaki nie wyglądają tak "na miejscu" jak delfiny w wodzie.

Ale prawdziwy spektakl zrobiły w nocy. Siedzieliśmy ze Zgrzybem na wachcie. Było cicho, ciepło, jednym słowem - przyjemnie. Wgapiałem się w wodę bo pierwszy raz w życiu widziałem fosforyzujące glony. Morze było prawie płaskie, wiał leciutki wiaterek. Niesamowicie wyglądały świecące na zielono odkosy dziobowe. Odkosy, wielkie słowo. Malutkie falki. Jeszce fajniej było stanąć na rufie i patrzeć w kilwater (ślad na wodzie pozostawiany przez przepływający jacht). Woda była bardzo przejrzysta, A ciemna noc powodowała, że miało się wrażenie zawieszenia w przestrzeni. Nad i pod jachtem było tak samo ciemno, i tak samo przejrzyście. Do tego ruch jachtu wzbudzał pływające w wodzie glony, które zaczynały świecić. Ja się patrzyło w wodę za rufą, to widać było ciągnący się  za jachtem świecący brokatem warkocz. Niesamowite wrażenie. Kiedy już się napatrzyłem, siadłem sobie w kokpicie i po prosu było mi dobrze. W pewnym momencie zobaczyłem w wodzie za burtą świecący ślad. W pierwszej chwili pomyślałem, że wygląda jakby pod nami przepłynęła torpeda. Za chwilę ślad się pojawił znowu ale pod innym kątem. A potem następny, z tym że kiedy był w połowie burty nagle zmienił się w wielką kulę świecącej na zielono wody. A potem tuż pod moim łokciem (w tym momencie już wisiałem na burcie, choć jeszcze nie kojarzyłem co to jest) dmuchnęło tak, że aż podskoczyłem. To były oczywiście delfiny. Te ślady w wodzie jak po torpedach były niczym więcej, jak śladami przepływających delfinów. A ta świetlista kula w wodzie - to któryś po prostu zrobił piruet. Obserwować je w nocy było czymś zupełnie innym niż za dnia. Przede wszystkim zwróciłem uwagę na dźwięki. W dzień nie zwracałem na nie uwagi. Odgłosy oddechów spowodowały, że tym dobitniej zrozumiałem, że obok nas są żywe zwierzęta. W dzień miało się wrażenie, że obserwujemy zabawki w aquaparku. Dopiero kiedy tuż przy burcie usłyszałem ich oddechy, dotarło do mnie, że te zabawki żyją i mają własną wolę. A do tego ich rozmowy... One naprawdę ze sobą rozmawiają. To było coś niesamowitego, jak spotkanie z UFO. Serio.

Następnego dnia po południu dopłynęliśmy do Ceuty. Statystyki mogą odnotować, że po raz pierwszy w życiu postawiłem swoją stopę na afrykańskiej ziemi. W sumie to niewiele mogę o Ceucie napisać. Uderzyła mnie czystość na reprezentacyjnych ulicach miasta. Tam było naprawdę ładnie. A poza tym twierdza. Nie mam zdjęć, więc nie pokażę, ale robi niesamowite wrażenie.

Chmury nad Gibraltarem (źródło)
Za to nazajutrz...  to dopiero zrobiło się ciekawie! Prognozy zapowiadały lewanter czyli nagły sztorm ze wschodu. Miało być 9B. I było :))) Nawet się z tego cieszyłem. Nigdy za wiele doświadczeń a kilka godzin żeglugi w sztormie z baksztagu (dla laików - w sensie z rufy... w sensie z tyłu... w sensie z falą... w sensie - zaraz postaram się wytłumaczyć:)) nie mogło zrobić nikomu krzywdy. Płynięcie, nawet w silnym sztormie, z wiatrem i falą nijak się nie da porównać do udręki sztormowania pod wiatr (o tym przekonałem się na Biskajach). A przez te kilka godzin jakie zajmie nam przeskok do Gibraltaru, morze nie zdąży nas nawet mocno sponiewierać. Żeby nie wiem jak bardzo się wściekało.

Kiedy wychodziliśmy z mariny byliśmy przesłonięci cyplem. Krzysiek powiedział, że postawimy grota na drugim refie. Skończyliśmy go stawiać akurat kiedy wyszliśmy zza osłony cypla. I natychmiast go zrzuciliśmy. Wiało tak, że mało nam łbów nie pourywało. Genua była zwinięta tak, że została z niej nie więcej, niż chusteczka do nosa a grzaliśmy... teraz już nie pamiętam ile, ale jazda była przednia. Jedna rzecz mnie zaskoczyła w jachcie. Płynął bardzo sucho. Wzięliśmy na pokład właściwie jednego tylko dziada i oczywiście wylądował cały za moim kołnierzem.

Po mniej więcej czterech godzinach weszliśmy za osłonę Skały. Niesamowite wrażenie robiły chmury przelewające się przez wierzchołek. Ale jeszcze większe wrażenie robiły wiatry spadające z niego. Pierwszy raz w życiu widziałem wiatr, który zrywał wierzchołki fal i unosił je w powietrze, zamieniając w wodny pył. A najciekawsze było to, że te wiatry przypominały coś w rodzaju spadających z góry, mały trąb powietrznych. Na wodzie widać było szybko przemieszczający się ślad o średnicy ok. 100 metrów. Z niepokojem patrzyłem czy któryś nie wybierze sobie drogi na przecięcie z naszym kursem ale nam się upiekło.

Popłynęliśmy do Algeciras, hiszpańskiego portu leżącego po drugiej stronie zatoki, dokładnie na przeciwko Gibraltaru. Obaj Latawce mieli stamtąd następnego dnia autobus do Malagi, a że odjeżdżał bardzo wcześnie rano to krótki spacerek na dworzec autobusowy miał większy sens niż branie taksówki z Gib. Jeszcze tylko nocne rozmowy z Kapitańciem na falochronie, wczesnoporanne pożegnanie Latawców i to by było na tyle. W pół godziny przeprowadziliśmy Skoczka na drugą stronę zatoki, na jego stałe miejsce w La Linei, pożegnanie z Krzyśkiem, rutyna na lotnisku i ... koniec rejsu.

Przydało by się jakieś podsumowanie, ale cóż tu napisać? Może to: był to mój pierwszy morski rejs po wielu latach. I pozostawił mi dwie rzeczy. Po pierwsze delfiny. Nie mam żadnego problemu z przywołaniem ich obrazu pod powieki. Wystarczy, że zamknę oczy :))) A druga rzecz to świadomość, że nie jest tak źle z moją wiedzą o żeglarstwie. Doświadczenia mi brak, to prawda, ale podstawy mam dobre.

A na Gibraltar muszę wrócić bo mam niewyrównane rachunki z małpami. Ale o tym będzie w następnej relacji ze Skały. Czyli, chyba za parę lat :)))

Friday, September 9, 2011

Garść refleksji.

W ostatnim poście pisałem o żałosnym sterniku. Obiecałem też, że ten post będzie o zaniku dobrej praktyki morskiej. To będzie, a co! Problem jest w tym, że co się przymierzę do pisania to mi traktat filozoficzny wychodzi. Za dużo tego jak na jeden post. Chyba trzeba to będzie rozrzucić na kilka, więc możecie się spodziewać marudzenia przez kilka kolejnych postów.

Ale teraz będzie o marnych skiperach. A właściwie to nie o marnych skiperach ale o tym, jak moje ego poszybowało w przestworza. Wspomniałem w poprzednim poście, że podszedłem na żaglach do pomostu niedaleko naszej mariny. Kiedy harbour master holował nas do mariny gawędziliśmy o tym i owym. Ja się go zapytałem ile bedzie kosztować takie holowanie, on mi odpowiedział, że nic, potem chwilkę pośmialiśmy się z jego prób wymówienia mojego nazwiska. Ot, takie pogaduszki, żeby zabić 15 minut. Ale w pewnym momencie on się zapytał:
- A silnik to gdzie ci padł? Pewnie tu, przy pomoście?
- Nie - odpowiedziałem - w wejściu do Cowes.
- To jak żeś tu przypłynął? - zapytał, unosząc ze zdziwieniem brwi.
- Jak to jak - odpowiedziałem - na żaglach. Przecież to jacht żaglowy, nie?
- No dobrze, ale jak dobiłeś do pomostu? Też na żaglach?!
Przez chwilę myślałem, że żartuje. Ale nie, widzę że pyta na poważnie. Kiedy mu odpowiedziałem twierdząco pokręcił tylko głową i powiedział:
- Niewielu miejscowych to jeszcze potrafi. Teraz, jak któryś ma problem z silnikiem, to wołają nas na pomoc jeszcze zanim wejdą do kanału prowadzącego do zatoki.

W pierwszej chwili to poczułem się dumny. Dalej jestem, z tym że po czasie przyszły nie najweselsze refleksje. Pierwsza z nich, dotycząca mnie osobiście była taka, że manewr wyszedł mi tragicznie. Obyło się bez zniszczeń, ale daleko mu było do moich własnych oczekiwań. Ze smutkiem pomyślałem, że "odumiałem" się najprostszych rzeczy.

A druga konkluzja... Zacznę tak: mieszkam w społeczeństwie, które się boi. Wszystkiego, ale najbardziej tego, że straci to status quo jakie ma. Jego obywatele są w stanie oddać naprawdę dużo, w zamian za to coś, co nazywają bezpieczeństwem. Dużo pieniędzy, dużo wolności... Czasami sobie myślę, że część z nich naprawdę wolałaby mieszkać w Matrixie. Ale najgorsze jest to, że ten strach połączony jest z wszechogarniającym pędem do tego, żeby ich życie było jak najbardziej przyjemne i bezproblemowe. Połączenie tych dwóch rzeczy sprawia, że odechciewa im "się chcieć". Są wystarczająco bogaci, żeby zapłacić innym za to, żeby się o nich martwili. A wrodzone lenistwo sprawia, że nie są zainteresowani w pogłębianiu wiedzy. Nawet więcej - oni nie są zainteresowani w posiadaniu jakiejkolwiek wiedzy, bo nie ma takiej potrzeby.

Przykład będzie drogowy bo tam spędzam najwięcej czasu i mam ogromne pole do obserwacji. Wyobraźcie sobie skrzyżowanie ze światłami. Do skrzyżowania dochodzi dwupasmowa ulica. Na czerwonym świetle wszystkie samochody stają na wolniejszym pasie, tym od strony krawężnika. Może co dziesiąty (raczej co piętnasty) stanie na tym drugim. Dlaczego tak się dzieje? Bo oni się boją tego co będzie za skrzyżowaniem. Boją się tego, że będą musieli się zmiksować bo za światłami będzie jeden pas. Boją się tego, że nie wjadą między inne samochody, że będą musieli ocenić sytuację za pomocą lusterek, że będą musieli obejrzeć się za siebie a wtedy oderwą oczy od drogi przed samochodem. Boją się!!! I dlatego stoją w jednym rzędzie, czekając czasami i dwa cykle świateł, żeby przejechać na drugą stronę. A jeśli zwykłe zmiksowanie dwóch pasów za skrzyżowaniem jest takim problemem to jak potężną traumą musi być wjechanie na autostradę?! O wyprzedzaniu na zwykłej jednopasmowej drodze nie wspominam bo Anglicy już tego nie robią. A ten strach sprawia, że gotowi są na wiele wyrzeczeń byle nie musieli się bać. Oczywiście większości nie stać na własnych szoferów, ale rekompensują sobie to w inny sposób. Na przykład wykupując road assistance. Przynajmniej w razie awarii ktoś się nimi zajmie. Dla niewtajemniczonych: road assistance to usługa polegająca na tym, że w zamian za miesięczny abonament mamy pewność, że w razie awarii na drodze ktoś po nas przyjedzie i, albo naprawi samochód na miejscu, albo odholuje nas do domu. To teraz zadam wam pytanie: Ile razy rozkraczył wam się samochód na drodze? Mnie raz. Nie liczę sławetnego weekendu sprzed paru miesięcy. To był wyjątek w skali globu. A to znaczy, że większość Anglików płaci niemałe pieniądze za usługę, której nigdy nie będą potrzebować. A najczęstszym powodem wzywania pomocy jest brak paliwa. Problem w tym, że żadna z firm nie oferuje dostarczania paliwa w ramach abonamentu. Więcej, najczęściej kasują wtedy jakieś 5 funtów za litr (normalna cena w tej chwili - 1.32 funta).

No dobra, ale po co ja o tym przynudzam. Ok, wracamy na nasze podwórko czyli na wodę. Na Solencie są dwie firmy oferujące usługę podobną do road assistance tylko na wodzie. Tak, to nie żart. Za miesięczny abonament ktoś przypłynie na nasze wezwanie i uruchomi nam silnik. Mam pewność, że za jakiś czas (usługa jest dość nowa) większość lokalnych armatorów będzie miała wykupiony boat assistance. Tym smutniej się robi kiedy uświadomimy sobie to, że zgodnie ze statystykami, tylko 12% jachtów w UK pływa więcej niż tydzień po morzu. Resztę czasu stoi w porcie.

Po co ja o tym wszystkim piszę? Bo sternik z tego holowanego jachtu z poprzedniego postu nie poczuwał się do obowiązku zadbania o własny jacht. Ktoś po niego przypłyną i od teraz to jest sprawa tego ktosia, żebym ja bezpiecznie dotarł do portu. A że jego jacht wygląda ja wojskowy burdel?! A kogo to obchodzi!!! Była awaria, wezwałem pomoc, pomoc przypłynęła i zajęła się mną. Smaczku sytuacji dodaje fakt, że za tą pomoc nie zapłacił. Facet nie miał w sobie nawet odrobiny tej dumy, która powoduje, że inni przynajmniej starają się zapanować nad sytuacją. A nie miał tej dumy, bo w jego społeczeństwie już jej nie ma.

Inny przykład. Słyszałem rozmowę Coast Guardu z jachtem wzywającym pomocy. Skiper jachtu podał orientacyjną pozycję "dokładnie na południe od Chichister". A potem podał z plottera dokładną pozycję. Za chwilę słyszę jak babka w Coast Guardzie prosi skipera, żeby jeszcze raz sprawdził pozycję, bo jej się wydaje, że podał jej waypoint. A ten baran dalej swoje. Czyli nie było to chwilowy błąd ale zupełnie porażająca niewiedza. Bardzo niebezpieczna niewiedza, za którą jego załoga mogła zapłacić życiem.

A dla Harbour Mastera w mojej zatoce, podejście na żaglach do pomostu jest wyczynem, na który stać tylko niewielu. Smutno mi się robi. Kiedy jechałem do Anglii w głowie miałem tylko: Royal Navy, kolebka jachtingu, Blyth, Knox-Jonston, Royal Yacht Association, Yachtmaster i takie tam. A prawda jest taka, że niewiele wiedzący koleś z jakiegoś bałtyckiego kraju, bije na głowę wiedzą fachową parę setek miejscowych skiperów. Problem jest taki, że ten koleś ma naprawdę niewielką wiedzę. No, trochę się droczę :))

A żeby nie było tak markotno to powiem, że po pierwsze to nie wszyscy Anglicy żeglujący po Solencie są tacy beznadziejni. Większość tak, ale są wyjątki. I specjalnie piszę "po Solencie" bo podejrzewam, że w innych miejscach tego kraju jest zupełnie odwrotnie. Jasna cholera! Mam nadzieję, że jest odwrotnie. I kiedyś to na pewno sprawdzę. A po drugie to podejrzewam, że w innych bogatych krajach sytuacja niewiele się różni. I to też kiedyś sprawdzę.

Thursday, September 1, 2011

Poprawiacz humoru

Muszę przetrzymać ten pieprzony system. 

Bo jak nie, to co... zostać terrorystą?!