Monday, March 14, 2011

Eeee tam....

Aż mi się nie chce siadać do pisania.

Dwa miesiące temu mieliśmy plan: kupujemy jacht, i albo przenosimy się na naszą marinę w Portsmouth, albo stawiamy go u Steva na stoczni, a sami mieszkamy w karawanie postawionym obok. A wyszło... Wczoraj wynajęliśmy dwuosobowy pokój z własną łazienką. Czyli zostajemy tu gdzie jesteśmy na jeszcze jeden rok. Do tego po czterech latach samodzielnego mieszkania będziemy mieszkać u kogoś w domu. Na samą myśl dostaję wysypki. A, i nie kupujemy Miraga. Fajnie, nie? Same sukcesy. Ale po kolei.  

O pomyśle kupna większego jachtu pisałem na starym blogu (jest pod tym linkiem powyżej). Pomysł był taki, żeby wyremontować do jesieni Miraga, i przenieść się z nim na wybrzeże. Łatwiej było oczywiście znaleźć pracę w Portsmouth już teraz i po sfinalizowaniu transakcji przewieźć nową łódkę prosto do Portsmouth. Wynająć na dwa miesiące pierwszy lepszy pokój, dokończyć Saoirse, postawić ją na wodę i zamieszkać na niej. Warunki byłyby mocno spartańskie, ale za to mielibyśmy nowy jacht pod bokiem i mógłbym dłubać przy nim przez całe lato i jesień. Po doświadczeniach z Saoirse wiedziałem, że do zimy dałbym radę wykończyć nowy jacht w stopniu takim, że dałoby się na nim zamieszkać. I tu przyszła pierwsza porażka. Okazało się, że znalezienie pracy dla Marzeny to nie lada kłopot. Praca jest, tylko za takie pieniądze, że lepiej nie wspominać. A ze względu na kredyty nie możemy sobie pozwolić, żeby zejść z zarobkami poniżej pewnego poziomu. Marzena była na paru spotkaniach ale nic z tego nie wynikło. A ja nawet nie próbowałem czegoś szukać. Wszystkie ruchy uzależnione były od pracy Marzeny bo ze mną jest o wiele prostsza sprawa - kierowców ciężarówek potrzebują wszędzie. Po sześciu tygodniach daliśmy spokój. Przeszliśmy do planu awaryjnego.  

Plan awaryjny był taki, że sprowadzamy Miraga do Oxfordshire. Ponieważ pamiętałem jak to jest dojeżdżać na łodkę kilkanaście mil wiedziałem, że taka opcja nie wchodzi teraz w grę. Gdybym postawił jacht u Steva i musiał do niego dojeżdżać taki kawał drogi, to remont skończyłby się za parę lat. Oczywistym wyjściem było przeniesienie się do Steva na stocznię. Jeszcze za czasów Saoirse Pierwszej, kiedy marudziłem w trakcie naszych pogaduszek o wysokich kosztach wynajmu mieszkania w Oxfordzie, sam zaproponował, żebyśmy postawili u niego karawan. Czytaczom z Polski chcę powiedzieć, że średnia temperatura zimy w Anglii jest powyżej zera a angielskie campingi trochę różnią się od tych polskich: ocieplane ściany, zespolone okna, różne systemy ogrzewania (w niektórych jest nawet centralne). A do tego duża populacja Cyganów sprawia, że przyczepy są tanie. Ale kiedy przyszło do konkretów to okazało się, że jacht mogę u Steva postawić ale zamieszkać obok niego to już nie. Szybkie poszukiwania miejsca na farmach w okolicy uświadomiły mi tylko, że jestem obcy w obcym kraju. Żeby wam przybliżyć o co mi chodzi to wyobraźcie sobie, że po polskich wioskach jeździ Rumun i pyta o miejsce dla jachtu i swojej przyczepy. Już sobie wyobraziliście reakcję zagadywanych przez niego gospodarzy? To chcę wam powiedzieć, że pewne rzeczy są niezmienne bez względu na to, pod jaką szerokością geograficzną się akurat znajdujemy. Tym bardziej jestem zły, że nie udało nam się przenieść nad morze. Mentalność ludzi tam mieszkających jest trochę inna. Tam nie jest niczym niezwykłym osobnik mieszkający na jachcie, w przyczepie, w taborowym wozie zaprzężonym w konie, czy w ziemiance. Serio, nie żartuję. W bogatym i z tradycjami Oxfordshire jest trochę inaczej. Nie znaczy to, że takich cudaków tu nie ma. Nie, oczywiście że są. Tylko że oni są "nasi", a my (ja i Marzena) jesteśmy "oni". Koniec i kropka.  

Zbliżał się termin zapłaty za jacht i musieliśmy podjąć jakąś decyzję. A właściwie pogodzić się z tą jedyną - nie kupujemy Miraga. Z braku pracy nie mogliśmy przenieść się do Portsmouth, z braku miejsca nie mogliśmy przywieźć jachtu do nas, a kupienie i pozostawienie go tam gdzie jest było zupełnie bez sensu.  

A tam... nie chce mi się nawet o tym pisać. Depresja z totalną irytacją.  

To na koniec dobre strony całej sytuacji. Trochę popływamy. W kwietniu przeprowadzam jacht znajomego z Holandii do Anglii. Potem w maju rejs w Norwegii. W miedzyczasie kończę Saoirse (albo ona mnie) i może jakiś rejs przez Kanał, a we wrześniu planujemy rejs na s/y Isfuglen z Irlandii do Portugalii. Do tego kursy: Marzena Day Skiper a ja Costal Skiper. Będzie co robić.  

Wynajęcie pokoju zamiast mieszkania jest przejawem coraz bardziej bezkompromisowego podejścia do przyszłości. Nasze miejsce jest na morzu na własnym jachcie. I będziemy oszczędzać na wszystkim, żeby to zrealizować. Co nie znaczy, że łatwo mi to przyszło.  

A wszystkim moim czytelnikom chcę powiedzieć, że jest mi naprawdę miło. Miesiąc bez żadnego wpisu a tu prawie trzy tysiące otworzeń. Poprawię się, obiecuję.

A na koniec perełka, którą Marzena wygrzebała wczoraj z otchłani internetu.




 
A tu jest klip. Nie mogę wkleić playera więc będzie link. Warto obejrzeć bo jest naprawdę dobry. 

2 comments:

  1. Leo, przeczytałam ten wpis i złapałam doła. Ta Wasza wyspa nie jest rajem dla żeglarzy. I pomyślałam, że muszę Ci powiedzieć, że naszym psim obowiązkiem jest spełnianie własnych marzeń. Za to Was podziwiam, bo naprawdę mało wokół ludzi obowiązkowych:)
    To widocznie nie jest jeszcze ten moment...
    I dodam jeszcze, że gdybyś chciał zamieszkać w przyczepie na polskiej wsi, pewnie byłoby ci jeszcze trudniej. Wiadomo, dziwaki gorsze niż nieswojaki... Chciałam Wam napisać coś optymistycznego, a niestety wyszło jak zawsze. Trzymajcie się. Anita
    P.S. Wam nie może się nie udać, jesteście za bardzo na punkcie tego pływania popier..leni.Sami wiecie to lepiej ode mnie. Cmoki w boki.

    ReplyDelete
  2. Anita, to nie jest tak. Wyspa jest jednym z najlepszych na świecie miejsc dla żeglarzy. To tu powstało żeglarstwo i w porównaniu do Anglii - w Polsce jest prawdziwe więzienie. Problem jest w tym, że jesteśmy obcy. A przede wszystkim biedni. A to ostatnie jest w tym kraju ósmym grzechem głównym. Albo inaczej - jedynym grzechem głównym, bo o tych siedmiu właściwych to większość z nich nigdy nie słyszała.
    Spoko, damy radę. W porównaniu z naszymi początkami tutaj, obecne rozterki wyglądają jak dąsy guwernantki :))

    ReplyDelete

Kochani!!! Podpisujcie się chociaż imieniem!
Niech wiem, kto do mnie pisze!
Bo włączę opcję z koniecznością rejestracji...