Sunday, July 31, 2011

Doniesienia z frontu

Plan na dzisiaj wykonany w 100%. Cała taśma malarska zdjęta z jachtu. Niestety klej znowu został na kadłubie, a to oznacza w najbliższej przyszłości cały dzień szorowania acetonem. Ale nic to! Damy radę. Burty umyliśmy, szary pasek nad linią wodną nakleiliśmy a potem wszystko ładnie pomazałam woskiem i wypolerowałem. Łyska się panie, że ho!!! W przyszły weekend farba antyporostowa na dno i gotowe.

Wiem, że dla lepszego efektu powinienem poczekać ze zdjęciami aż do końca, ale nie mogłem sobie odmówić :)))




A, byłbym zapomniał. Zdjęcia z Biskajów.


 

Thursday, July 28, 2011

I stał się cud...

Pisałem wcześniej (Rozważania klimatyczne), że nie mogę od dwóch miesięcy pomalować jachtu. Prognozy na ten weekend były pod psem. W sobotę miało lać, a w niedzielę "jak w garncu". W czwartek rano, przed pracą sprawdziłem prognozę pogody i okazało się, że w piątek ma być znośnie i być może w sobotę podobnie. Decyzja była szybka - biorę wolne na resztę tygodnia i walczę. W piątek sam, w sobotę we dwoje a potem... się zobaczy jak będzie pogoda. Chcieliśmy zrobić cokolwiek, choć trochę popchnąć sprawy w kierunku wodowania. I co? I pomalowaliśmy cały jacht!!! Serio :)))) W niedzielę we dwoje, ja burty a Marzena pokład, a w poniedziałek powtórzyłem to wszystko już sam.

Nie obyło się oczywiście bez przeszkód. Kiedy przyjechałem na Saoirse w piątek, to pierwsze co zrobiłem to... "opadłem ręce". Przed Norwegią okleiłem cały jacht taśmą malarską (miałem go pomalować już wtedy ale przygody z samochodami oraz pogoda nie pozwoliły). Kiedy przyjechałem w piątek okazało się, że cała taśma "odeszła". Taśma odeszła, ale problem był taki, że klej został na kadłubie. Szlifowanie tego kleju oraz farby podkładowej na burtach zajęło cały piątek i sobotę. Na nasze szczęście pogoda się odkręciła i w niedzielę, od nowa okleiliśmy taśmą cały jacht i położyliśmy pierwsze warstwy farby na burtach i pokładzie. Saoirse zmienia sukienkę z niebieskiej na szarą. Szary będzie pokład i szare będą wszystkie pokrowce, szary pasek na linii wodnej i czarne dno. Powinno być ładnie.

Tak się rozpędziłem, że we wtorek zamontowałem z powrotem silnik w "piwnicy". Odpalił po kwadransie walczenia. Niezły wynik biorąc pod uwagę, że od grudnia zakręciłem nim tylko raz. Scott obiecał mi, że do końca tygodnia zamontuje śrubę napędową a to oznacza, że mamy pływający jacht. Ale jaja!!! Po prawie roku!!!

Plan na najbliższy czas jest następujący: W niedzielę jedziemy poodklejać całą taśmę po malowaniu, przykleić ozdobny szary pasek nad linią wodną i nawoskować burty. Okazało się, że niezabezpieczony niczym lakier bardzo łapie brud. Silnik pochodził tylko kilka minut a nie mogę domyć okolicy rury wydechowej z sadzy. Nie wiem jeszcze jakiego szuwaksu użyję: specjalnego jachtowego czy zwykłego samochodowego? Pewnie zadecyduje cena.
To w niedzielę. Wyjeżdżając do domu poproszę Ruperta (manager mariny), żeby w następnym tygodniu przenieśli mi podpory ponad linię wodną. A wtedy, czyli za dwa tygodnie, przyjeżdżamy w piątek, malujemy dno farbą antyporostową i w sobotę na wodę.

Jak sobie pomyślę, że za dwa tygodnie możemy pływać to... w głowie się nie mieści :))) 

To był dobry weekend.

Wednesday, July 20, 2011

Rozważania klimatyczne

Od 22 maja tego roku w każdy weekend pada. Nie wszędzie, oczywiście - w Portsmouth. Czy dotarło do was, czy mam powtórzyć?

W każdy weekend, czyli wtedy kiedy mogę pojechać na łódkę - LEJE!!!! 

I żeby lało non-stop. Nie!!! W ciągu tygodnia jest piękna pogoda a w weekend - pada. I nawet nie musi to być ulewa. Farba potrzebuje 12 godzin, żeby wyschnąć, a to oznacza, że potrzebuję "murowanej" pogody na jeden dzień. Efekt jest taki, że od dwóch miesięcy nie mogę pomalować jachtu. A najlepsze jest to, że w tym czasie były dwa słoneczne weekendy. Tylko, że my w tym czasie walczyliśmy ze sztormem na Biskajach. 

W ten weekend, tak dla odmiany, nie zapowiadają opadów deszczu. Ma być grad.

Zaczyna mnie to przerastać.

Sunday, July 10, 2011

... i po Biskajach

Wróciłem.

Miało być zwiedzanie hiszpańskich i francuskich portów a było... klasycznie. Biskaje nie zawiodły. Tak w dupę dostałem, że przez chwilę poważnie rozważałem kupienie działki w Bieszczadach. Z piękną, rozłożystą gruszą na podwórku. Żeby nie być gołosłownym to podam krótki przykład.

Skoczek... czyli s/v "Double Scotch"
Gdzieś w połowie drogi między Hiszpanią a Francją morze trochę nam odpuściło. Wiatr się odkręcił na korzystny i trochę zelżał. Był późny wieczór. Siedziałem w kokpicie z drugim Leszkiem czekając na swoją wachtę przy sterze. Została mi do niej mniej niż godzina, więc stwierdziłem, że już nie ma sensu kłaść się do koi. Kapitańcio wystawił głowę z zejściówki, rozejrzał się dookoła, stwierdził, że też idzie spać i zniknął w środku. Jakieś pół godziny później wystawia głowę na zewnątrz a w oczach ma obłęd. Popatrzył się na nas niewidzącym wzrokiem i powiedział: "Przebudziłem się przed chwilą i NIE WIEDZIAŁEM GDZIE JESTEM!!! Wiecie jak to jest - człowiek budzi się rano i wie, że to jego łóżko w jego domu, jest poniedziałek rano i trzeba iść do pracy. A tu nic. CZARNA DZIURA! Dopiero po chwili zorientowałem się, że jestem na Skoczku. Ale z kim?! Gdzie?! Dokąd płynę?! Nie miałem bladego pojęcia".

Po chwili dyskusji doszliśmy do wniosku, że jego organizm zwariował bo Kapitańcio po raz pierwszy od czterech dni, przed położeniem się do koi, zdjął okrycie wierzchnie. Do tej pory o rozebraniu się do bielizny nie było co marzyć. Dobrze, że chociaż były warunki, żeby zdjąć sztormiak. A warunki mieliśmy takie, że pierwszą kromkę chleba po opuszczeniu Hiszpanii zjadłem po mniej więcej 48 godzinach. Nie miałem siły, żeby zrobić sobie zwykłą kanapkę. Z resztą załogi, nie wyłączając Kapitańcia, było podobnie.

To tyle na teraz. Idę dalej odsypiać urlop. Jak do siebie dojdę (a to może trochę potrwać) to będzie więcej.

A, i jeszcze jedno. Żeby na prawdę popodziwiać gwiazdy trzeba wypłynąć na ocean. W naszym ultratechnicznym świecie jest po prostu za jasno.